Małe dzieci są rozkoszne. Łatwo się je kocha, wdzięcznie się z nimi rozmawia. Ich problemy w gruncie rzeczy są banalne a konsekwencje działań na własną rękę raczej niegroźne. Lubię myśleć, że Bóg patrzy na mnie takimi oczyma właśnie. On Wielki, z Wysokości. Ja mały z Krakowa. Lubię patrzęć na dzieci. Zazdroszczę im ich piękna. Zazdroszczę ich przeżywania świata.
Lekcja pianina kosztowała 11zł. Pawełek dumnie wręcza panu w Domu Kultury swoją imienną kartę dużej rodziny. Dzięki temu w portfelu zostaje nam drugie 11 zł. On też płaci. Jedna papierkowa dziesiątka i złocista pięciozłotówka. To ile będzie reszty pytam? Uczymy się odejmować (rzecz jasna!) przy okazji tych transakcji gotówkowych. Kilka paluszków się poruszyło i mamy wynik - 4zł. Widzę błysk w oczach, gdy Pan oddał mu 2 lśniące dwuzłotówki. Natychmiast znikają w zaciśniętej dłoni. Potem w domu Pawełek długo stoi na krześle (szuflada z jego portfelem to ta najwyższa z oczywistych względów) i skrupulatnie liczy. Kilka razy sprawdza wynik. Jest bardzo szczęśliwy.
Dzieci poszły już spać. Ja natomiast myślę nad tym co mam. Czy potrafię się cieszyć jeszcze z małych rzeczy? Czy dorosłość znaczy tylko więcej i bardziej? Ile pieniędzy musiałbym dzisiaj dostać, żeby moje oczy zaświeciły takim samym blaskiem jak wtedy u Pawełka? Czy potrafię być jeszcze dziekiem, kiedy wiem ile to jest milion?
Mat 18:3 "Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego"
lepsza strona codzienności
lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą. Iz 40:31
wtorek, 21 października 2014
piątek, 20 września 2013
Wspomnienie
Zacznę jak gdyby nigdy nic. Jakby nie minął wcale rok, tylko kilka dni. Może zresztą nikt tego nie przeczyta wcale, a może sam tu kiedyś zaglądnę - powspominać "lepsze strony codzienności" które dał mi Bóg przeżyć z moimi dziećmi. Wtedy gdy już nie będą chciały wchodzić na kolana jak Hania dzisiaj przy kolacji (na moje zaczepne "niech mnie ktoś przytuli"). Albo jak Paweł z którym rysowaliśmy zamek z fosą i dwiema armatami (na moje "kogo by tam interesował zamek z fosą i armatami, co nie?"). Fajnie będzie sobie to wszystko kiedyś przypomnieć.
Tak, o wspomnieniach właśnie rozmyślam. Jakże dziwne jest to, że najlepiej pamiętamy rzeczy które przychodziły nam ciężko. Stresujące momenty w życiu, kluczowe wydarzenia i emocjonujące chwile. Czasem dobre, czasem złe. Po czasie ze spokojem wracamy nawet do bolesnych wspomnień i o dziwo lepiej je pamiętamy. To co zostaje w głowie, najczęściej związane jest z jakimś działaniem lub podjętym wyzwaniem. Tak też jest z ludźmi. Do historii przechodzą ci, którzy coś w życiu zrobili. Zdobyli się na gest lub słowo, gdy inni milczeli. Zrobili krok gdy inni stali. Zresztą tych stojących zawsze jest więcej. Oni najczęściej najlepiej wiedzą jak powinno być, co najlepiej byłoby teraz zrobić a czego po prostu nie wypada. Wiedzą dokładnie co wolno, a co nie wolno. Mówią to też bez ogródek, głośno i kategorycznie. Można by to, można by tamto, a lepiej by było.... Żeby nie było wątpliwości, tak w razie czego, że to oni wiedzą jak działać, gdyby przyszło co do czego (może kiedyś). Tylko, że... nikt o nich nie będzie pamiętał. Nikt nawet o nich nie wspomni. Ot, taki paradoks.
Tak, o wspomnieniach właśnie rozmyślam. Jakże dziwne jest to, że najlepiej pamiętamy rzeczy które przychodziły nam ciężko. Stresujące momenty w życiu, kluczowe wydarzenia i emocjonujące chwile. Czasem dobre, czasem złe. Po czasie ze spokojem wracamy nawet do bolesnych wspomnień i o dziwo lepiej je pamiętamy. To co zostaje w głowie, najczęściej związane jest z jakimś działaniem lub podjętym wyzwaniem. Tak też jest z ludźmi. Do historii przechodzą ci, którzy coś w życiu zrobili. Zdobyli się na gest lub słowo, gdy inni milczeli. Zrobili krok gdy inni stali. Zresztą tych stojących zawsze jest więcej. Oni najczęściej najlepiej wiedzą jak powinno być, co najlepiej byłoby teraz zrobić a czego po prostu nie wypada. Wiedzą dokładnie co wolno, a co nie wolno. Mówią to też bez ogródek, głośno i kategorycznie. Można by to, można by tamto, a lepiej by było.... Żeby nie było wątpliwości, tak w razie czego, że to oni wiedzą jak działać, gdyby przyszło co do czego (może kiedyś). Tylko, że... nikt o nich nie będzie pamiętał. Nikt nawet o nich nie wspomni. Ot, taki paradoks.
"Gdy Jezus przebywał w Betanii, w domu Szymona Trędowatego, podeszła do Niego kobieta z alabastrowym flakonikiem drogiego olejku i wylała Mu olejek na głowę, gdy spoczywał przy stole. Widząc to, uczniowie oburzali się, mówiąc: Na co takie marnotrawstwo? Przecież można było drogo to sprzedać i rozdać ubogim. Lecz Jezus zauważył to i rzekł do nich: Czemu sprawiacie przykrość tej kobiecie? (...) Zaprawdę, powiadam wam: Gdziekolwiek po całym świecie głosić będą tę Ewangelię, będą również opowiadać na jej pamiątkę to, co uczyniła." (Mt 26:6-13)Zróbmy coś dla Jezusa. Niech inni komentują. Nie my.
środa, 16 maja 2012
Krzesełka
Jakiś czas temu brałem udział w większym zjeździe religijnym. Spędziłem miłą niedzielę nie powiem. Tak się złożyło, że sala na której siedziałem wyposażona była w dość pospolite i znane bardziej z ogródków działkowych niż sal konferencyjnych plastikowych krzeseł. Jakby tego było jeszcze mało, podłoga była bardzo śliska i sprzyjała "rozjeżdżaniu się" nóg owych feralnych krzeseł. Okazało się, że organizatorzy spotkania byli świadomi zagrożenia jakie niesie za sobą zbyt nonszalanckie siedzenie na takich plastikach, i już w pierwszych słowach usłyszeliśmy wszyscy, aby szczególnie uważać, jeżeli się siedzi w tej właśnie sali. Tak więc my wszyscy przyjęliśmy z zaciekawieniem, graniczącym z lekkim rozbawieniem, tę sugestię i dość szybko o niej zapomnieliśmy. Po co martwić się na zapas.
Po kilkunastu minutach, z zadumy wyrwał nas suchy trzask i łomot upadającego słuchacza na posadzkę. Zgodnie z przewidywaniami, krzesła do spółki z posadzką zebrały pierwszy, srogi plon ze słuchających. Ktoś rzucił się na pomoc, inny pozbierał resztki plastiku. My pozostali, nerwowo poruszyliśmy się poprawiając sylwetkę przyjętą podczas siedzenia, na moment nieco mocniej podpierając się nogami, aby odciążyć potencjalnie nadwątloną konstrukcję stołka pod nami. Po chwili wszystko wróciło do normy i wszyscy pogrążyliśmy się w słuchaniu Słowa. Nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, czy za chwilę to ja będę leżał potłuczony na ziemi. Pewnie założyłem, że nie powinno się mi to zdarzyć. Tak też pomyśleli pozostali, bo nikt jakoś nie zrezygnował z siedzenia i nie wyszedł do innej sali.
Minęło parę chwil i kolejna ofiara leżała na podłodze. Znowu rozjechały się nogi krzesła i pękło niczym zapałka. I znowu pomoc przyjaciół, sprzątanie, spore zamieszanie. Kilka osób poprawiło swoje krzesła. Nikt nie wstał. Ja tez nie. Wszyscy liczyliśmy po cichu na to samo co wcześniej - że nie trafi na nas.
Tego dnia, po południu wracałem do domu i rozmyślałem o tym zjawisku, w którym chcąc nie chcąc wziąłem bierny udział. Mi się udało. Nie potłukłem się. Ale jakże często w życiu jest inaczej. Ryzykujemy, świadomi tego, że jest zagrożenie, bo zakładamy, że na pewno nie trafi na nas. I patrzymy jak osoby wokoło nas upadają, ale - robiąc podobnie - nie chcemy zrezygnować z tego co już mamy. Często pochłania nas praca, kosztem dobra rodziny i Boga. Widzimy tych którzy stracili jedno i drugie przez swój pracoholizm, ale przecież nam się uda. Albo zakochujemy się w kimś kto nie wierzy w Boga ufając, że po ślubie pokocha Go ze względu na naszą osobę. Tak sobie myślę, że choć to wbrew ludzkiej naturze, czasem warto ruszyć się z miejsca w którym się tkwi i uratować życie (także i przyszłe) i nie czekać na nieuchronne, z głupią nadzieją, że może jednak...
Po kilkunastu minutach, z zadumy wyrwał nas suchy trzask i łomot upadającego słuchacza na posadzkę. Zgodnie z przewidywaniami, krzesła do spółki z posadzką zebrały pierwszy, srogi plon ze słuchających. Ktoś rzucił się na pomoc, inny pozbierał resztki plastiku. My pozostali, nerwowo poruszyliśmy się poprawiając sylwetkę przyjętą podczas siedzenia, na moment nieco mocniej podpierając się nogami, aby odciążyć potencjalnie nadwątloną konstrukcję stołka pod nami. Po chwili wszystko wróciło do normy i wszyscy pogrążyliśmy się w słuchaniu Słowa. Nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, czy za chwilę to ja będę leżał potłuczony na ziemi. Pewnie założyłem, że nie powinno się mi to zdarzyć. Tak też pomyśleli pozostali, bo nikt jakoś nie zrezygnował z siedzenia i nie wyszedł do innej sali.
Minęło parę chwil i kolejna ofiara leżała na podłodze. Znowu rozjechały się nogi krzesła i pękło niczym zapałka. I znowu pomoc przyjaciół, sprzątanie, spore zamieszanie. Kilka osób poprawiło swoje krzesła. Nikt nie wstał. Ja tez nie. Wszyscy liczyliśmy po cichu na to samo co wcześniej - że nie trafi na nas.
Tego dnia, po południu wracałem do domu i rozmyślałem o tym zjawisku, w którym chcąc nie chcąc wziąłem bierny udział. Mi się udało. Nie potłukłem się. Ale jakże często w życiu jest inaczej. Ryzykujemy, świadomi tego, że jest zagrożenie, bo zakładamy, że na pewno nie trafi na nas. I patrzymy jak osoby wokoło nas upadają, ale - robiąc podobnie - nie chcemy zrezygnować z tego co już mamy. Często pochłania nas praca, kosztem dobra rodziny i Boga. Widzimy tych którzy stracili jedno i drugie przez swój pracoholizm, ale przecież nam się uda. Albo zakochujemy się w kimś kto nie wierzy w Boga ufając, że po ślubie pokocha Go ze względu na naszą osobę. Tak sobie myślę, że choć to wbrew ludzkiej naturze, czasem warto ruszyć się z miejsca w którym się tkwi i uratować życie (także i przyszłe) i nie czekać na nieuchronne, z głupią nadzieją, że może jednak...
sobota, 21 stycznia 2012
JemuZaufać
Tak sobie kiedyś nazwałem tą stronę w sieci. Potem jeszcze dopisałem, że będzie o lepszej stronie codzienności. Rozmyślam nad tym jak to jest z tym zaufaniem do Niego? Łatwo było napisać na bloggerze tą nazwę, ale w życiu zdecydowanie częściej polegam na sobie. Sam załatwiam jedzenie w Auchan, sam kupuję samochód, osobiście organizuję wakacje i lekarza dla dzieci. Wszystko robię po swojemu i bez niczyjej pomocy. Niebezpiecznie zbliżam się do granicy, gdzie On już jest tylko dodatkiem liturgicznym a nie realną istotą. Dodatkiem interesującym, ale nie potrzebnym w codzienności. A gdy się wszystko układa pomyślnie i życie nabiera rozpędu, wtedy Jego obecność spychana jest na półkę gdzie chowam Biblię, a rozmowy z Nim przenoszę do tramwaju, gdzie i tak nie mam nic więcej do roboty. A coś zawsze powiedzieć trzeba, bo wypada się odezwać, tak dla przyzwoitości sumienia.
Dobrze, że przychodzi niepewność i lęk. Wiele razy już przekonałem się, że łatwa codzienność i beztroskie szczęśliwe życie jest ulotne. I dobrze, bo uczę się polegać na innych. Uczę się modlitwy.
Przeczytałem ostatnio fragment, który mnie wzruszył. Ze starych dziejów, ale niezwykle, niezwykle głęboki w swej wymowie. Historia Jehoszafata, dobrego (jednego z nielicznych takich) króla Judzkiego. Pewnego dnia przyszła do nich wieść o zbliżającej się armii, której nie sposób było się przeciwstawić. Codzienne, spokojne życie miało wkrótce zamienić się w piekło wojny i niewoli. Bezsilność i poczucie nadchodzącego zła. Niepokój i lęk. Znam to dokładnie. Strach.
" Boże nasz, czy nie osądzisz tego? Jesteśmy bowiem bezsilni wobec tego ogromnego mnóstwa, które na nas napadło. Nie wiemy, co czynić, ale oczy nasze zwracają się ku Tobie. Stali wówczas przed Panem wszyscy mieszkańcy Judy, także i małe dzieci, ich kobiety i synowie." 2 Kronik 20:12-13Ile razy w życiu siedziałem i nie wiedziałem co zrobić? Każde rozwiązanie było złe. Ba! Nie miałem rozwiązania w beznadziei która mnie ogarnęła. A przecież On tam jest, Ten dla którego nic nie jest za trudne i zbyt skomplikowane. Dla Którego nie ma sytuacji bez wyjścia. Oby moje oczy zawsze patrzyły ku Tobie! Chcę stanąć przed Tobą z nimi wszystkimi - małymi dziećmi, Bogusią, braćmi i siostrami. Chcemy Ci razem powiedzieć, że bez Ciebie nie damy rady pokonać tego zła które przyszło.
On nas zna. Wie z czym walczymy. Posłuchajmy Jego słowa:
"Tak do was mówi Pan: Nie bójcie się i nie lękajcie tego wielkiego mnóstwa, albowiem nie wy będziecie walczyć, lecz Bóg." 2Kronik 20:15Jak wielki jest On, mój Ojciec i Pan. Przyjaciel i Wyzwoliciel.
Mój Król. Mój BÓG.
Wstał Pawełek.
Jest sobota, 6:58 rano.
niedziela, 15 stycznia 2012
Uderzyć o beton
Wybraliśmy się z Bogusią do kina. Nie pamiętam kiedy ostatnio mogliśmy coś razem obejrzeć, więc było to nie lada przeżycie. Sami rozumiecie. Babcia dograna, wszystko ustawione, dzieci spały. Oglądaliśmy "listy do M." i fajne było.
Myślę nad tym ile z osób w kinie chciałoby takiego cudownego rozwiązania swoich rodzinnych problemów jak w scenariuszu. Siedzą przecież na sali tacy jak my, rodzice, siedzą chłopaki z dziewczynami, siedzą dzieci. Każdy "coś" ma w swoim domu czego nie chce, o czym nie umie rozmawiać i czego nie znosi. Na te kilkadziesiąt minut zanurzamy się my wszyscy w dopieszczonym świecie, gdzie tylko miłość i dobroć zwyciężają. Smakujemy to i rozkoszujemy się szczęściem innych. Gdzieś jednak pozostaje pytanie co z nami przed ekranem? Film się skończy i trzeba wrócić do bolesnej rzeczywistości, gdzie króluje nuda i męcząca codzienność. Ilu marzy by jak Szczepan skoczyć i rozbić się o beton-nie beton, potem powstać i zacząć wszystko od nowa? Znam takich, którzy twierdzą, że czekają w życiu na Boską karcącą rękę, która uderzy, ale nie zabije. Widzą swoją niemoc w kontakcie z dziećmi, mężem czy żoną. Nie mają siły by coś ruszyć i zmienić. Wierzą w Boga, ale nie wierzą, że może być lepiej.
Czasem sam rozmyślam nad tym wszystkim. A może poprosić Boga w ich imieniu? Może trzeba im rodzinnych dramatów, ciężkich chorób i kalectwa by powstać i zacząć od nowa? By wziąć tę choinkę i pójść do domu odmienionym? Tylko czy człowiek wie o co prosi? A co jak Bóg na tą krótką chwilę straci cierpliwość i da to czego nie chcielibyśmy wcale dostać? Przecież to nie kino, a życie potrwa więcej niż 90 min. I płakać trzeba będzie więcej. Czy wytrzymamy?
A może Bóg będzie jednak mądrzejszy i nie wysłucha tych wołań? Bo nie będzie chciał. Co wtedy? Zostaniemy by czekać do końca życia w tej beznadziei? Myśląc że ktoś-nie ktoś, za mnie rozwiąże problem? A może jednak samemu zabrać się za to? Wpakować rodzinę do auta i śpiewać kolędy? Uda się z pewnością, ale raczej na filmie.
Wierzę, że można inaczej. Można w słabości. Powiedzieć przed Bogiem razem w modlitwie o sobie. O tym w czym sobie nie radzimy i jak cierpimy. Że nie wiemy jak, ale chcemy. Bóg kocha się w słabości. Kocha tych którzy są przed nim bezradni. Mamy w sobie tą cząstkę Jego charakteru, czuję to. Czyjaś bezsilność porusza nas, boli i realnie zmienia. Ciebie mężu, gdy posłuchasz żony, was dzieci gdy zobaczycie rodziców innych niż do tej pory. Ale ta mowa musi być szczera i prawdziwa, nigdy udawana. Na niby tego się nie da zrobić. Tylko czy potrafisz tak rozmawiać z żoną, mężem lub dzieckiem?
Myślę nad tym ile z osób w kinie chciałoby takiego cudownego rozwiązania swoich rodzinnych problemów jak w scenariuszu. Siedzą przecież na sali tacy jak my, rodzice, siedzą chłopaki z dziewczynami, siedzą dzieci. Każdy "coś" ma w swoim domu czego nie chce, o czym nie umie rozmawiać i czego nie znosi. Na te kilkadziesiąt minut zanurzamy się my wszyscy w dopieszczonym świecie, gdzie tylko miłość i dobroć zwyciężają. Smakujemy to i rozkoszujemy się szczęściem innych. Gdzieś jednak pozostaje pytanie co z nami przed ekranem? Film się skończy i trzeba wrócić do bolesnej rzeczywistości, gdzie króluje nuda i męcząca codzienność. Ilu marzy by jak Szczepan skoczyć i rozbić się o beton-nie beton, potem powstać i zacząć wszystko od nowa? Znam takich, którzy twierdzą, że czekają w życiu na Boską karcącą rękę, która uderzy, ale nie zabije. Widzą swoją niemoc w kontakcie z dziećmi, mężem czy żoną. Nie mają siły by coś ruszyć i zmienić. Wierzą w Boga, ale nie wierzą, że może być lepiej.
Czasem sam rozmyślam nad tym wszystkim. A może poprosić Boga w ich imieniu? Może trzeba im rodzinnych dramatów, ciężkich chorób i kalectwa by powstać i zacząć od nowa? By wziąć tę choinkę i pójść do domu odmienionym? Tylko czy człowiek wie o co prosi? A co jak Bóg na tą krótką chwilę straci cierpliwość i da to czego nie chcielibyśmy wcale dostać? Przecież to nie kino, a życie potrwa więcej niż 90 min. I płakać trzeba będzie więcej. Czy wytrzymamy?
A może Bóg będzie jednak mądrzejszy i nie wysłucha tych wołań? Bo nie będzie chciał. Co wtedy? Zostaniemy by czekać do końca życia w tej beznadziei? Myśląc że ktoś-nie ktoś, za mnie rozwiąże problem? A może jednak samemu zabrać się za to? Wpakować rodzinę do auta i śpiewać kolędy? Uda się z pewnością, ale raczej na filmie.
Wierzę, że można inaczej. Można w słabości. Powiedzieć przed Bogiem razem w modlitwie o sobie. O tym w czym sobie nie radzimy i jak cierpimy. Że nie wiemy jak, ale chcemy. Bóg kocha się w słabości. Kocha tych którzy są przed nim bezradni. Mamy w sobie tą cząstkę Jego charakteru, czuję to. Czyjaś bezsilność porusza nas, boli i realnie zmienia. Ciebie mężu, gdy posłuchasz żony, was dzieci gdy zobaczycie rodziców innych niż do tej pory. Ale ta mowa musi być szczera i prawdziwa, nigdy udawana. Na niby tego się nie da zrobić. Tylko czy potrafisz tak rozmawiać z żoną, mężem lub dzieckiem?
wtorek, 8 listopada 2011
Inwestycja
Ciężkie czasy nastały dla tych co mają więcej. Do niedawna można było liczyć na siłę i wartość dolara, obligacji państwowych i nieruchomości. Teraz niczego już nie można być pewnym. Świat zwariował i trwa gorączkowe poszukiwanie bezpiecznego miejsca do ulokowania pieniędzy na później. Ostatnio modne stało się złoto, w którym wielu zobaczyło nadzieję na jakie takie zyski. Ludzie kolejkami ustawiali się więc, aby zdobyć choć trochę tego cennego kruszcu. Do dzisiaj przy Rynku w Krakowie, tam gdzie pracuję, widnieje tabliczka z napisem "kupię złoto - każdą ilość". Jakby tego było jeszcze mało, właśnie dzisiaj usłyszałem, że tak modne wśród Polaków lokaty "antybelkowe" mają zostać opodatkowane. Czyżby bogactwo stawało się uciążliwe? Z pewnością spędzi to sen z powiek kolejnym inwestorom, którzy chcieli w ten sposób przeczekać panującą od kilku miesięcy bessę na giełdzie. Strach pomyśleć co stanie się na świecie, a szczególnie w Europie gdy Grecja, Hiszpania lub może ktoś inny jeszcze, całkowicie zbankrutuje a ludzie zaczną domagać się siłą swoich utraconych pieniędzy od rządów, banków i ubezpieczycieli. Łatwo jest dać się wciągnąć w wir takich spekulacji, szantażów ekonomicznych i strachu o swój majątek. Czy jest więc jakaś nadzieja?
Dla złota, obligacji i dolara raczej nie. Przeminie razem z ich pozorną i chwilową wartością - myślę. Są jednak rzeczy w które warto zainwestować to, co się jeszcze ma. Zwłaszcza życie. Tak zrobił święty Piotr i inni wielcy ludzie Boży. Posłuchajmy co powiedział kiedyś ten pierwszy.
Dla złota, obligacji i dolara raczej nie. Przeminie razem z ich pozorną i chwilową wartością - myślę. Są jednak rzeczy w które warto zainwestować to, co się jeszcze ma. Zwłaszcza życie. Tak zrobił święty Piotr i inni wielcy ludzie Boży. Posłuchajmy co powiedział kiedyś ten pierwszy.
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa. On w swoim wielkim miłosierdziu przez powstanie z martwych Jezusa Chrystusa na nowo zrodził nas do żywej nadziei: do dziedzictwa niezniszczalnego i niepokalanego, i niewiędnącego, które jest zachowane dla was w niebie. 1P. 1:3-4Czy dzisiaj potrafimy sobie wyobrazić taki majątek? Niezniszczalny? Mrzonka ktoś by powiedział. A jednak taki właśnie czeka na każdego z nas w niebie u Ojca. Tego Boga, który ma wszystkie pieniądze świata, jak mawia mój przyjaciel. Nie spodziewałbym się zobaczyć tam jednak rosnących wskaźników giełdowych i skaczących słupków wartości złota. Nie, to musi być coś innego, znacznie wspanialszego. Z resztą Piotr ciągnie dalej, pokazując na prawdziwą jakość o jakiej myślał.
Przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu, na sławę, chwałę i cześć przy objawieniu Jezusa Chrystusa. 1P. 1:7I jeszcze raz w tym samym kontekście
Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy. 1P. 1:18,19Rachunek jest prosty. Są rzeczy przemijające i zniszczalne, którym zaufał dzisiaj świat. Nie ma co im dłużej wierzyć. Po drugiej stronie zaś położył Bóg coś drogocennego i wspaniałego - życie Jezusa Chrystusa i nadzieję chwały, sławy i czci dla każdego z nas. Dziedzictwo które nigdy nie przeminie. Co zatem zrobiłby dobry, rozsądny inwestor mający do zainwestowania niewielką wartość w skali świata - swoje własne życie? Odpowiedź jest oczywista nieprawdaż? A więc idźmy na najważniejsze zakupy życia, postępując zgodnie z tą rekomendacją (kupuj) znanego analityka rynkowego, opublikowaną w Apokalipsie dwa tysiące lat temu.
Ty bowiem mówisz: Jestem bogaty, i wzbogaciłem się, i niczego mi nie potrzeba, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny i ślepy, i nagi. Radzę ci kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się oblókł, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu do namaszczenia twych oczu, byś widział. Ap. 3:17,18
piątek, 23 września 2011
Timemachine
Zastanawiałeś się kiedyś, jak by to było znać swoją przyszłość? Wielu ludzi ma ochotę poznać coś, co wydaje się niezbadane więc szuka wróżbitów, jasnowidzów i innych takich. To źle, że tam idą, nie mam wątpliwości, ale cała ta sprawa z naszą przyszłością, wbrew pozorom nie jest taka oczywista. Niech no się zastanowię przez chwilę co bym chciał się dowiedzieć o mojej przyszłości gdybym mógł zapytać o to kogoś kompetentnego – powiedzmy Jezusa. No więc, o co zapytać? Kiedy umrę? W sumie ciekawe, ale mało odkrywcze pytanie. Może lepiej – czy będę ciężko chorował w życiu? Ale czy chcę faktycznie znać na to odpowiedź? Im dłużej się zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że prędzej zapytałbym o dzieci. O, to odkrywcze! Bardziej interesuje mnie ich los niż mój. No więc pewnie wolałbym wiedzieć jacy będą kiedy dorosną, z kim się pożenią itd. Może byłoby jeszcze kilka innych tematów, które chciałoby się wiedzieć, ale raczej z czystej ciekawości.
No więc tyle ja. Ciekawej wydaje się być z drugiej strony. Znać przeszłość i przyszłość. Ogarniać całość wszystkiego. I teraz siada przed tym Majestatem taki ja i się pyta, o to co za chwilę będzie. Taki drobiazg w całym Wszechświecie. Maleńka chwilka w czasoprzestrzeni dla Stworzyciela tak wielu niezrozumiałych dla człowieka procesów. Jak takiemu mi odpowiedzieć? Od czego zacząć? Rozumiem coraz lepiej, czemu tak a nie inaczej napisana jest Biblia. Czemu nie ma dat, a w większości jest o tym jak żyć. Kiedy Pawełek zadaje mi pytanie o jakiś maleńki kawałek wielkiej machinerii, to zazwyczaj nie dowiaduje się tego o co pyta. No bo i jak mu to wytłumaczyć skoro żadną miara nie pojmie nawet mojego skomplikowanego języka. Wolę powiedzieć mu tak, żeby zrozumiał, niekoniecznie to co dokładnie chce wiedzieć.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo kiedyś do Jezusa przyszło kilku bliskich mu ludzi, zapytać kiedy zniszczona będzie światynia i jaki będzie znak jego przyjścia. Rozumiem to pytanie. Bardzo zasadne, wręcz pasjonujące. Ale nie padła wtedy żadna data. Nie tylko dlatego, że Jezus jej nie znał, ale przede wszystkim dlatego, że machineria dla tych dzieci była za duża i za trudna. A przecież istotą rzeczy nie jest poznanie odmierzania Bożego czasu i się nad nim doktoryzowania (choć jest to niezmiernie pociagające), tylko życie mocą przyszłego wieku. Królestwem Bożym które ma być w nas. I paradoksalnie, łatwiej znosić wyrzeczenia dla Niego nie wiedząc ile to jeszcze potrwa niż siedzieć z kalendarzem, w ręku i odliczać dni. Nie mam racji?
No więc tyle ja. Ciekawej wydaje się być z drugiej strony. Znać przeszłość i przyszłość. Ogarniać całość wszystkiego. I teraz siada przed tym Majestatem taki ja i się pyta, o to co za chwilę będzie. Taki drobiazg w całym Wszechświecie. Maleńka chwilka w czasoprzestrzeni dla Stworzyciela tak wielu niezrozumiałych dla człowieka procesów. Jak takiemu mi odpowiedzieć? Od czego zacząć? Rozumiem coraz lepiej, czemu tak a nie inaczej napisana jest Biblia. Czemu nie ma dat, a w większości jest o tym jak żyć. Kiedy Pawełek zadaje mi pytanie o jakiś maleńki kawałek wielkiej machinerii, to zazwyczaj nie dowiaduje się tego o co pyta. No bo i jak mu to wytłumaczyć skoro żadną miara nie pojmie nawet mojego skomplikowanego języka. Wolę powiedzieć mu tak, żeby zrozumiał, niekoniecznie to co dokładnie chce wiedzieć.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo kiedyś do Jezusa przyszło kilku bliskich mu ludzi, zapytać kiedy zniszczona będzie światynia i jaki będzie znak jego przyjścia. Rozumiem to pytanie. Bardzo zasadne, wręcz pasjonujące. Ale nie padła wtedy żadna data. Nie tylko dlatego, że Jezus jej nie znał, ale przede wszystkim dlatego, że machineria dla tych dzieci była za duża i za trudna. A przecież istotą rzeczy nie jest poznanie odmierzania Bożego czasu i się nad nim doktoryzowania (choć jest to niezmiernie pociagające), tylko życie mocą przyszłego wieku. Królestwem Bożym które ma być w nas. I paradoksalnie, łatwiej znosić wyrzeczenia dla Niego nie wiedząc ile to jeszcze potrwa niż siedzieć z kalendarzem, w ręku i odliczać dni. Nie mam racji?
Subskrybuj:
Posty (Atom)