środa, 16 maja 2012

Krzesełka

Jakiś czas temu brałem udział w większym zjeździe religijnym. Spędziłem miłą niedzielę nie powiem. Tak się złożyło, że sala na której siedziałem wyposażona była w dość pospolite i znane bardziej z ogródków działkowych niż sal konferencyjnych plastikowych krzeseł. Jakby tego było jeszcze mało, podłoga była bardzo śliska i sprzyjała "rozjeżdżaniu się" nóg owych feralnych krzeseł. Okazało się, że organizatorzy spotkania byli świadomi zagrożenia jakie niesie za sobą zbyt nonszalanckie siedzenie na takich plastikach, i już w pierwszych słowach  usłyszeliśmy wszyscy, aby szczególnie uważać, jeżeli się siedzi w tej właśnie sali. Tak więc my wszyscy przyjęliśmy z zaciekawieniem, graniczącym z lekkim rozbawieniem, tę sugestię i dość szybko o niej zapomnieliśmy. Po co martwić się na zapas.

Po kilkunastu minutach, z zadumy wyrwał nas suchy trzask i łomot upadającego słuchacza na posadzkę. Zgodnie z przewidywaniami, krzesła do spółki z posadzką zebrały pierwszy, srogi plon ze słuchających. Ktoś rzucił się na pomoc, inny pozbierał resztki plastiku. My pozostali, nerwowo poruszyliśmy się poprawiając sylwetkę przyjętą podczas siedzenia, na moment nieco mocniej podpierając się nogami, aby odciążyć potencjalnie nadwątloną konstrukcję stołka pod nami. Po chwili wszystko wróciło do normy i wszyscy pogrążyliśmy się w słuchaniu Słowa. Nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, czy za chwilę to ja będę leżał potłuczony na ziemi. Pewnie założyłem, że nie powinno się mi to zdarzyć. Tak też pomyśleli pozostali, bo nikt jakoś nie zrezygnował z siedzenia i nie wyszedł do innej sali.

Minęło parę chwil i kolejna ofiara leżała na podłodze. Znowu rozjechały się nogi krzesła i pękło niczym zapałka. I znowu pomoc przyjaciół, sprzątanie, spore zamieszanie. Kilka osób poprawiło swoje krzesła. Nikt nie wstał. Ja tez nie. Wszyscy liczyliśmy po cichu na to samo co wcześniej - że nie trafi na nas.

Tego dnia, po południu wracałem do domu i rozmyślałem o tym zjawisku, w którym chcąc nie chcąc wziąłem bierny udział. Mi się udało. Nie potłukłem się. Ale jakże często w życiu jest inaczej. Ryzykujemy, świadomi tego, że jest zagrożenie, bo zakładamy, że na pewno nie trafi na nas. I patrzymy jak osoby wokoło nas upadają, ale - robiąc podobnie - nie chcemy zrezygnować z tego co już mamy. Często pochłania nas praca, kosztem dobra rodziny i Boga. Widzimy tych którzy stracili jedno i drugie przez swój pracoholizm, ale przecież nam się uda. Albo zakochujemy się w kimś kto nie wierzy w Boga ufając, że po ślubie pokocha Go ze względu na naszą osobę. Tak sobie myślę, że choć to wbrew ludzkiej naturze, czasem warto ruszyć się z miejsca w którym się tkwi i uratować życie (także i przyszłe) i nie czekać na nieuchronne, z głupią nadzieją, że może jednak...

sobota, 21 stycznia 2012

JemuZaufać



Tak sobie kiedyś nazwałem tą stronę w sieci. Potem jeszcze dopisałem, że będzie o lepszej stronie codzienności. Rozmyślam nad tym jak to jest z tym zaufaniem do Niego? Łatwo było napisać na bloggerze tą nazwę, ale w życiu zdecydowanie częściej polegam na sobie. Sam załatwiam jedzenie w Auchan, sam kupuję samochód, osobiście organizuję wakacje i lekarza dla dzieci. Wszystko robię po swojemu i bez niczyjej pomocy. Niebezpiecznie zbliżam się do granicy, gdzie On już jest tylko dodatkiem liturgicznym a nie realną istotą. Dodatkiem interesującym, ale nie potrzebnym w codzienności. A gdy się wszystko układa pomyślnie i życie nabiera rozpędu, wtedy Jego obecność spychana jest na półkę gdzie chowam Biblię, a rozmowy z Nim przenoszę do tramwaju, gdzie i tak nie mam nic więcej do roboty. A coś zawsze powiedzieć trzeba, bo wypada się odezwać, tak dla przyzwoitości sumienia.

Dobrze, że przychodzi niepewność i lęk. Wiele razy już przekonałem się, że łatwa codzienność i beztroskie szczęśliwe życie jest ulotne. I dobrze, bo uczę się polegać na innych. Uczę się modlitwy.

Przeczytałem ostatnio fragment, który mnie wzruszył. Ze starych dziejów, ale niezwykle, niezwykle głęboki w swej wymowie. Historia Jehoszafata, dobrego (jednego z nielicznych takich) króla Judzkiego. Pewnego dnia przyszła do nich wieść o zbliżającej się armii, której nie sposób było się przeciwstawić. Codzienne, spokojne życie miało wkrótce zamienić się w piekło wojny i niewoli. Bezsilność i poczucie nadchodzącego zła. Niepokój i lęk. Znam to dokładnie. Strach.

" Boże nasz, czy nie osądzisz tego? Jesteśmy bowiem bezsilni wobec tego ogromnego mnóstwa, które na nas napadło. Nie wiemy, co czynić, ale oczy nasze zwracają się ku Tobie. Stali wówczas przed Panem wszyscy mieszkańcy Judy, także i małe dzieci, ich kobiety i synowie." 2 Kronik 20:12-13
Ile razy w życiu siedziałem i nie wiedziałem co zrobić? Każde rozwiązanie było złe. Ba! Nie miałem rozwiązania w beznadziei która mnie ogarnęła. A przecież On tam jest, Ten dla którego nic nie jest za trudne i zbyt skomplikowane. Dla Którego nie ma sytuacji bez wyjścia. Oby moje oczy zawsze patrzyły ku Tobie! Chcę stanąć przed Tobą z nimi wszystkimi - małymi dziećmi, Bogusią, braćmi i siostrami. Chcemy Ci razem powiedzieć, że bez Ciebie nie damy rady pokonać tego zła które przyszło.

On nas zna. Wie z czym walczymy. Posłuchajmy Jego słowa:
 "Tak do was mówi Pan: Nie bójcie się i nie lękajcie tego wielkiego mnóstwa, albowiem nie wy będziecie walczyć, lecz Bóg." 2Kronik 20:15
Jak wielki jest On, mój Ojciec i Pan. Przyjaciel i Wyzwoliciel.
Mój Król. Mój BÓG.

Wstał Pawełek.
Jest sobota, 6:58 rano.

niedziela, 15 stycznia 2012

Uderzyć o beton

Wybraliśmy się z Bogusią do kina. Nie pamiętam kiedy ostatnio mogliśmy coś razem obejrzeć, więc było to nie lada przeżycie. Sami rozumiecie. Babcia dograna, wszystko ustawione, dzieci spały. Oglądaliśmy "listy do M." i fajne było.

Myślę nad tym ile z osób w kinie chciałoby takiego cudownego rozwiązania swoich rodzinnych problemów jak w scenariuszu. Siedzą przecież na sali tacy jak my, rodzice, siedzą chłopaki z dziewczynami, siedzą dzieci. Każdy "coś" ma w swoim domu czego nie chce, o czym nie umie rozmawiać i czego nie znosi. Na te kilkadziesiąt minut zanurzamy się my wszyscy w dopieszczonym świecie, gdzie tylko miłość i dobroć zwyciężają. Smakujemy to i rozkoszujemy się szczęściem innych. Gdzieś jednak pozostaje pytanie co z nami przed ekranem? Film się skończy i trzeba wrócić do bolesnej rzeczywistości, gdzie króluje nuda i męcząca codzienność. Ilu marzy by jak Szczepan skoczyć i rozbić się o beton-nie beton, potem powstać i zacząć wszystko od nowa? Znam takich, którzy twierdzą, że czekają w życiu na Boską karcącą rękę, która uderzy, ale nie zabije. Widzą swoją niemoc w kontakcie z dziećmi, mężem czy żoną. Nie mają siły by coś ruszyć i zmienić. Wierzą w Boga, ale nie wierzą, że może być lepiej.

Czasem sam rozmyślam nad tym wszystkim. A może poprosić Boga w ich imieniu? Może trzeba im rodzinnych dramatów, ciężkich chorób i kalectwa by powstać i zacząć od nowa? By wziąć tę choinkę i pójść do domu odmienionym? Tylko czy człowiek wie o co prosi? A co jak Bóg na tą krótką chwilę straci cierpliwość i da to czego nie chcielibyśmy wcale dostać? Przecież to nie kino, a życie potrwa więcej niż 90 min. I płakać trzeba będzie więcej. Czy wytrzymamy?

A może Bóg będzie jednak mądrzejszy i nie wysłucha tych wołań? Bo nie będzie chciał. Co wtedy? Zostaniemy by czekać do końca życia w tej beznadziei? Myśląc że ktoś-nie ktoś, za mnie rozwiąże problem? A może jednak samemu zabrać się za to? Wpakować rodzinę do auta i śpiewać kolędy? Uda się z pewnością, ale raczej na filmie.

Wierzę, że można inaczej. Można w słabości. Powiedzieć przed Bogiem razem w modlitwie o sobie. O tym w czym sobie nie radzimy i jak cierpimy. Że nie wiemy jak, ale chcemy. Bóg kocha się w słabości. Kocha tych którzy są przed nim bezradni. Mamy w sobie tą cząstkę Jego charakteru, czuję to. Czyjaś bezsilność porusza nas, boli i realnie zmienia. Ciebie mężu, gdy posłuchasz żony, was dzieci gdy zobaczycie rodziców innych niż do tej pory. Ale ta mowa musi być szczera i prawdziwa, nigdy udawana. Na niby tego się nie da zrobić. Tylko czy potrafisz tak rozmawiać z żoną, mężem lub dzieckiem?