poniedziałek, 28 marca 2011

Deseczki

Mówi się, że strach ma wielkie oczy. Zgadzam się z tą powszechną obserwacją, ale dodałbym, że jeszcze większą ma... wyobraźnię. Wszystko zaczęło się tamtej nocy, gdy Pawełek obudził się od feralnego odgłosu jęczącej drewnianej podłogi. Kto ma taką ten wie, że potrafi ona ni stąd, ni zowąd trzaskać w środku nocy tylko dlatego, że zmienia się temperatura pomieszczeń. Nie mówię już o tym jak ktoś próbuje bezszelestnie przejść z pokoju do pokoju, bo wtedy deski z upodobaniem strzelają pod każdym krokiem.
"Pawełek nie chce" usłyszałem i potem była chwila ciszy absolutnej. Takiej kiedy ja i on wstrzymujemy oddech. Wiedziałem, że w skupieniu nasłuchuje z szeroko otwartymi oczami i podniesioną głową, choć w pokoju panowała absolutna ciemność, jak to zwykle po północy. Wyrwany ze snu spodziewałem się, że będzie potrzebna pomoc. Tak było - zaraz po następnym trzaśnięciu, którego niestety nie dało się uniknąć. Bardzo nie lubię tego dziecięcego przerażenia, płaczu i krzyku w nocy. Trudno wtedy o konstruktywne próby dotarcia do małego człowieka, zwłaszcza takiego zalanego łzami i dopiero co przebudzonego. Tym razem jednak się udało, choć nie było to takie oczywiste. I właśnie tamtej nocy powstała bajka o deseczkach wujka Pawła, który jeździ codziennie do lasu swoim autem dostawczym (w roli głównej, zaprzyjaźniony z nami wujek Paweł - parkieciarz), żeby potem układać te deseczki w domu na kleju, jedna po drugiej, jedna po drugiej, lakierować i w końcu wracać do cioci Krysi i dziewczynek (wersja zaktualizowano ostatnio o małego Michałka, jako że w rodzinie owego wujka Pawła pojawił się ostatnio nowy lokator). Trudno mi już teraz policzyć ile razy ta bajeczka z życia wzięta, ratowała nas w nocy od kolejnych strachów trzaskających w naszej podłodze.

Lęk to kolejna szatańska specjalność, po kłamstwie i grzechu, którą otrzymaliśmy w zestawie "poznania dobra i zła" wg tego zwodziciela. Wraz z odstępstwem przyszedł strach, i to nie tylko na człowieka, ale na całe stworzenie Boże. Każdy z nas czegoś się boi, a choć dorastając i poznając świat niektóre rzeczy stają się zrozumiałe (choćby te deseczki w podłodze) to inne docierają do nas ze zdwojona siłą i zaczynamy czuć lęk. Oczywiście w wielu przypadkach nasz biologiczny odruch strachu jest pewnym dobrym zabezpieczeniem naszego życia (przykładowo przed zrobieniem sobie krzywdy), ale nie o takim czymś chcę tu pisać. Bo strach, który zaszczepił w nas grzech jest inny - on wykrzywia obraz świata. Widzimy ludzi przez pryzmat naszych lęków i obaw. Stajemy się wewnątrz nerwowi i nieufni. Strach powstrzymuje przed działaniem, poznawaniem siebie, nawiązywaniem relacji. Często paraliżuje duchowo i nie pozwala działać. Podobni wtedy stajemy się do dzieci, które chcą usłyszeć wytłumaczenie zjawisk, choćby nawet było nieprawdopodobne. Te "bajki" nas uspokajają. W złej bojaźni szatan triumfuje nad nami. Jedna tylko rzecz mu nie wyszła z człowiekiem w tej materii. Nie spodziewał się chyba tego, że tak silna będzie potrzeba bliskości Ojca u jego dzieci wtedy, gdy się będą bały. Oj, tego z pewnością szatan nie planował. A jakże wiele prawdy jest w tym nieco negatywnie nacechowanym  dzisiaj powiedzeniu: "Jak trwoga to do Boga".

Idźmy do naszego Boga zawsze gdy czujemy lęk. Bo w miłości nie ma bojaźni. Doskonała miłość usuwa lęk. Zwłaszcza miłość do Ojca. Wiem to z doświadczenia! Inaczej nigdy byśmy z Pawełkiem nie usnęli po takich nocnych przygodach. Jakże podobnie musi nasze życie i nasze strachy wyglądać w oczach Boga. Przecież to czego się boimy jest zapewne tak ulotne i przejściowe jak trzaskająca podłoga w naszym krakowskim mieszkaniu.
gdy spoczniesz, nie zaznasz trwogi, zaśniesz, a sen twój będzie przyjemny. Nagły strach cię nie przerazi ni klęska, gdy dotknie przewrotnych; (Ks. Przysłów 3:24, Biblia Tysiąclecia)

piątek, 25 marca 2011

O Bogu, bez Boga

Zdarzyło mi się ostatnio rozmawiać o Bogu z człowiekiem, który Boga nie szuka. Było to dla mnie coś nowego, bo fakty które dotychczas były dla mnie i moich rozmówców podstawą, której nie musieliśmy od początku budować, tym razem nie były podparciem. Dziwna, i zaskakująco trudna była dla mnie ta kilkugodzinna wymiana zdań. Z jednej strony prowadzona w bardzo przyjacielski sposób, a z drugiej strony wyglądała jak rozmowa dwóch kompletnie nie rozumiejących się osób. Ja, wierzący Bogu, marzący o przyszłym Królestwie i życiu z Chrystusem, widzący sens walki z grzechem i ciałem. On, który nie widzi Boga, nie czeka na przyszłość w niebie, nie chce zmagania z ciałem która odebrałaby mu wolność. Jest człowiekiem świadomym wielu mechanizmów jakie zachodzą między ludźmi i na świecie. Czyta filozofów chrześcijańskich i wschodnich, skąd czerpie wnioski na temat ludzkich dążeń, potrzeb i motywacji. Wiele zagadnień społecznych i socjologicznych zna zdecydowanie lepiej niż ja. Rozmawialiśmy o wielu tematach. Tak wielu, że nie jestem w stanie nawet ich tu streścić. Jakie rzeczy budziły wątpliwość? Czy Bóg istnieje, czy też jest wytworem ludzkiej potrzeby tłumaczenia zjawisk? Czy każda religia nie jest równorzędna i równo prawna? Czy Biblia ma jakąś świętość i przewagę, choćby nad Koranem? Czy mówienie o przyszłości i życiu wiecznym nie jest próbą sterowania człowiekiem? No i w końcu czy świat w którym Bóg ustala zasady jest sensowny, bo przecież to jest przeznaczenie?

Nie jest łatwo wytłumaczyć się z wiary. To rzecz tak nieuchwytna, a z drugiej strony tak praktyczna, że ciężko ją ubrać w słowa. Już podczas rozmowy i moich często gorączkowych poszukiwań odpowiedzi na trudne pytania, przypominały mi się odpowiedzi ap. Pawła które dawał Ateńczykom na Aeropagu. Zadziwiające, ale właśnie podczas mojej rozmowy z tym poniekąd filozofem - agnostykiem doszedłem do tych samym punktów które wymieniał apostoł w swojej mowie. Jakże to uwiarygodniło w moich oczach ten krótki fragment z Dziejów Apostolskich (17 rozdz.). Tutaj wrzucę tylko wstęp, ale polecam wszystkim odświeżenie sobie tego ciekawego zdarzenia.

Niektórzy z filozofów epikurejskich i stoickich rozmawiali z nim: Cóż chce powiedzieć ten nowinkarz - mówili jedni, a drudzy: - Zdaje się, że jest zwiastunem nowych bogów - bo głosił Jezusa i zmartwychwstanie. Zabrali go i zaprowadzili na Areopag, i zapytali: Czy moglibyśmy się dowiedzieć, jaką to nową naukę głosisz? Bo jakieś nowe rzeczy wkładasz nam do głowy. Chcielibyśmy więc dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. (Dz Ap 17:18-20)

Jaki był efekt naszej rozmowy? Bóg raczy wiedzieć. Bardzo bym chciał, żeby moje słowa mogły obudzić w jego sercu wiarę, ale wiem, że to nie ja, lecz Bóg daje ten piękny dar. Rzeczywiście jest to niezwykła łaska móc szczerze wierzyć, bez skrępowania filozofią, ludzkimi naukami i tradycjami. Tym bardziej powinniśmy być Bogu wdzięczni za to, że ożywił nasze serca do kochania Go i Jego syna. Trudno to dzisiaj komuś wytłumaczyć, trudno pokazać i udowodnić. To raczej świat ma dowody na szereg zjawisk i "niedorzeczności" twierdzeń ludzi wierzących. Trzeba od tego uciekać, żeby nie dać się zwieść ludzkiej filozofii. Bo przecież miłości nie da się opisać, wiary nie da się dotknąć a życia wiecznego udowodnić naukowo.

Nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia moja rozmowa z tym człowiekiem. Oby dał mi Bóg umiejętność mówienia o Nim. Oby obdarował mojego przyjaciela wiarą, bo jest dobrym człowiekiem. Tak niewiele, a jednak tak wiele - zobaczyć to czego nie widać, a jest na pewno!
Nam, którzy nie patrzymy na to, co widzialne, ale na to, co niewidzialne; albowiem to, co widzialne, jest doczesne, a to, co niewidzialne, jest wieczne. (2Kor 4:18)

poniedziałek, 21 marca 2011

Męczennik z Emmen

Historia rodziny Zefatów jest jedną z najbardziej niezwykłych i nietypowych jakie dotarły do Działu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata w Yad Vashem. Albertus Zefat był spokojnym człowiekiem, który mieszkał wraz z żoną Aaltje, dwiema sparaliżowanymi córkami i dziewięcioletnim synem w miasteczku Emmen (Holandia). Gdy dowiedział się, że niektórym Żydom udało się zbiec przed zorganizowaną przez Hitlerowców łapanką, Albertus przyprowadził zbiegów - zupełnie obcych sobie ludzi - do swego domu i ukrył ich w kurniku na podwórku. Nocami tych trzynaścioro Żydów wychodziło z kryjówki i przychodziło do domu. Cała rodzina Zefatów dostarczała im żywność i papierosy, towar wówczas bardzo rzadki.

Gdy zadenuncjował ich konfident, Żydzi przenieśli się do bunkra, jaki im rodzina Zefatów wybudowała w lesie. Z obawy przed kolejnymi donosami Albertus przygotował jeszcze kilka innych schronów w różnych miejscach, które były na zmianę wykorzystywane.

Pewnego dnia w lipcu 1944r. gospodarstwo Zefatów zostało otoczone przez gestapo. Cała rodzina, wraz ze sparaliżowanymi dziewczynkami i dziewięcioletnim chłopcem, została wyciągnięta przed dom. Oznajmiono im, ze jeśli nie zdradzą kryjówki Żydów, Albertus zostanie zastrzelony. On sam był nieugięty, Aaltje i dzieci, którzy znali również miejsce kryjówki, również milczeli.

Albertus był torturowany na oczach swej rodziny, jednak ani on, ani nikt z niej nie odezwał się słowem. Starając się wydobyć od niego informacje, zawlekli go na tył domu. Rozległy się strzały, hitlerowcy odjechali, a Aaltje znalazła męża na podwórku martwego. Została sama z dziećmi.

Do końca wojny ta niezwykła kobieta ukrywała i żywiła Żydów, dla których jej mąż poświęcił życie, nie wspominając im o tej tragedii, jaka dotknęła jej rodzinę. Cała trzynastka przeżyła wojnę pozostając przez ponad rok w ukryciu.

Uratowani zgromadzili po wojnie fundusze na podróż Aaltje do Izraela. Przyjechała w towarzystwie dwojga swoich podopiecznych i w Alei Sprawiedliwych zasadziła dwa drzewka - jedno w imieniu swoim, drugie - swojego nieżyjącego męża. Wręczono jej najwyższe odznaczenie Yad Vashem - medalion z nazwiskiem jej i jej męża, Albertusa, jako skromny dowód uznania dla bohaterstwa całej rodziny.

Przedruk z SPRAWIEDLIWI WŚRÓD NARODÓW ŚWIATA  na podstawie sprawy nr 731 (Departament Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, Yad Vashem)


Ode mnie
Co można napisać więcej pod tą historią. Jako chrześcijanie przyzwyczailiśmy się żyć w poczuciu, ze łaska a nie uczynki daje zbawienie i stajemy się bierni. Bierni na tyle, że nawet tam gdzie dzieje się krzywda drugiemu człowiekowi nie reagujemy. Boimy się o własne domy, rodziny i spokój jaki nam jest dany. Wielu rzeczy nie chcemy widzieć, żeby nie musieć się nimi zajmować. Tak, dla uspokojenia sumienia, bo przecież coś w środku jednak męczy, jak się patrzy na to co dotyka ludzi wokoło. Ale przecież wszystkim nie pomożemy, więc dajemy spokój.
Tu się okaże wytrwanie świętych, którzy przestrzegają przykazań Bożych i wiary Jezusa. I usłyszałem głos z nieba mówiący: Napisz: Błogosławieni są odtąd umarli, którzy w Panu umierają. Zaprawdę, mówi Duch, odpoczną po pracach swoich; uczynki ich bowiem idą za nimi. Ap. 3:12
Błogosławienie ci którzy w Panu umierają. Oto jesteśmy błogosławieni. Ciekawe tylko jakie uczynki idą za nami? Tu się właśnie okazuje prawdziwe wytrwanie świętych.

wtorek, 15 marca 2011

Motyl

Odkąd Pawełek odkrył, że w CH Bonarka znajduje się całkiem fajna fontanna, to każdy wyjazd na zakupy musi być zwieńczony półgodzinnym przesiadywaniem nad wodą. Robiliśmy już  wszystko - chlapaliśmy się, wrzucaliśmy pieniążki, wrzucaliśmy i łowiliśmy autko. Z resztą, nie tylko dla nas stała się owa fontanna najważniejszym punktem programu wspólnego wychodzenia do centrum handlowego. Dookoła zawsze roi się od mniejszych i większych dzieci wraz z ich rodzicami, którzy próbują jakoś powstrzymać swoje pociechy od całkowitego zamoczenia się w wodzie. Ostatnio pojawiły się nad fontanną motyle, zwiastujące rychłe nadejście wiosny, jak mniemam. Ktoś, kto dba o wystrój Bonarki zlecił wykonanie 2-3 metrowych konstrukcji z drutu i kolorowego papieru. W ten sposób powstały wielobarwne motyle majestatycznie falujące nad głowami małych gapiów. Wiszą jakieś 5-6 metrów nad ziemią, ale ponieważ w tym miejscu galerii jest ona najwyższa, to i tak ma się wrażenie, że zawieszone są tuż nad dziećmi. W żaden sposób jednak nie można choćby ich dotknąć - wiadomo, mają wisieć dla ozdoby a nie dla uciechy zwinnych rączek dzieci.

"Tata, podnieś mnie" - powiedział Pawełek, wyciągając małe dłonie w stronę motyla. "O tamten". "Tata, weźmiemy do domu"? - ciągnął dalej. Wytłumaczyłem, że nie będę podnosił, bo i tak nie dostaniemy, a o zabieraniu do domu nie ma co marzyć. Nie da się i już. "Rozumiesz" - pytam - "rozumiem" - pada odpowiedź.

"Tata, Pawełek chce dotknąć motyla" - ponawia temat mój synek. "O tamtego, zielonego". "Tata, podnieś Pawełka" - podpowiada metodę działania, jakbym miał jakieś wątpliwości. Po raz kolejny tłumaczę, że nie dam rady, bo jest za wysoko, że to jest ozdoba, że nikt nie dotyka, no i że nie możemy zabrać do domu. Pawełek kiwa głową ze zrozumieniem.

"Tata, podnieś Pawełka wysoko" - słyszę po chwili. Pawełek stoi z główką zadartą do góry i nie spuszcza oczu z tego pięknego, kołysającego się od lekkich podmuchów wentylacji,  zielonego motyla. Patrzę na niego, na motyle. Nie sięgniemy, to pewne. Brakuje jakieś 4m. Ale co zrobić. Biorę na ręce i podnoszę jak najwyżej mogę. Pawełek dokłada do tego jeszcze swoje wyciągnięte rączki i... nie dosięgamy. Dużo brakuje. Siadamy obok siebie na murku.

"Pawełek chce dotknąć motyla. Tata podnieś" - słyszę po chwili. Pawełek znowu patrzy na motyle. Uśmiechnąłem się. No to podnosimy jeszcze raz... może się uda... kto wie?

Przepiękne są marzenia dzieci. Nic się nie liczy, kiedy dziecko marzy. To my, dorośli, wiemy, że rzeczy są niemożliwe. Że są obiektywne przeszkody, zasady fizyki, zasady rynku. Są konwenanse i schematy zachowań. Jak trudno mając to wszystko zobaczyć prawdziwe Królestwo Boże. Uwierzyć jak dziecko, że można go dosięgnąć naszymi małymi rączkami już dzisiaj. Szkoda, że wiemy tak dużo o świecie, bo tylko nam utrudnia drogę do Boga. Nie ma co kalkulować, analizować i sprawdzać. Inaczej nigdy nie sięgniemy po piękno duchowego życia z Bogiem. Trzeba znowu być dzieckiem.

A On, przywoławszy dziecię, postawił je wśród nich i rzekł: Zaprawdę powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios. Mt 18:2,3

sobota, 12 marca 2011

Cztery wiatry

Od kilku dni poruszają mnie obrazy i słowa docierające z dalekiej Japonii. Bez wątpienia wielka tragedia dotknęła ludzi, którzy zamieszkiwali regiony zmiecione przez szalejące tsunami. Z pewnością dla wielu jest to świadectwo, że Dzień Pański jest blisko, i choć ogarnia mnie głębokie współczucie dla cierpiących ludzi to jestem świadomy, że to dopiero początek tego co ma nieuchronnie nadejść z ręki Pana. Patrzę na to wszystko z trwogą w sercu, bo muszę przyznać, że nieprzyzwyczajony jestem do cierpienia. Dość dobrze i dostatnio mi się ostatnio żyje i świadomość tego, że to wszystko ma ulec zagładzie mnie niepokoi. Mimo wszystko łatwiej jest dostrzegać znaki Dnia Pańskiego tysiące kilometrów od siebie niż na własnym podwórku. Jakby jednak daleko od nas nie rozgrywały się te tragedie, to bardzo blisko, w sercu rodzą się pytanie o własne życie z Bogiem i moją rolę w tym wszystkim. Warto nad sobą samym się tu chwilę zadumać, bo właśnie wierzący mają stać się w pewnym sensie ratunkiem dla świata. Wybrani Boży mają realny wpływ na ten sądny dzień a wynika to bezpośrednio z tego co powiedział Jezus:
Gdyby ów czas nie został skrócony, nikt by nie ocalał. Lecz z powodu wybranych ów czas zostanie skrócony. Mt 24:22
 Z innej strony patrząc, przypominają się czasy starożytnej Sodomy i Gomory, gdy Bóg ze względu na kilkoro sprawiedliwych deklarował chęć pozostawienia miasta bez kary. I dopóki byli oni w mieście faktycznie ogień i siarka z nieba nie spadły. To były dawne czasy, ale wygląda na to, że koniec tego wieku będzie bardzo podobny. Wybrani Boży (dałby Bóg byśmy mogli się do nich zaliczyć), póki są tu na ziemi pozostają gwarantem tego, że Dzień Pański nie nadejdzie z całą swą siłą. Ciekawie w jednej z wizji opowiada o tym Jan objawiciel.
Potem ujrzałem czterech aniołów stojących na czterech narożnikach ziemi, powstrzymujących cztery wiatry ziemi, aby wiatr nie wiał po ziemi ani po morzu, ani na żadne drzewo. I ujrzałem innego anioła, wstępującego od wschodu słońca, mającego pieczęć Boga żywego. Zawołał on donośnym głosem do czterech aniołów, którym dano moc wyrządzić szkodę ziemi i morzu: Nie wyrządzajcie szkody ziemi ni morzu, ni drzewom, aż opieczętujemy na czołach sługi Boga naszego. Ap 7:1-3 
Jakie wnioski można wysnuć czytając powyższe? Z pewnością nie przyjdzie na świat ucisk (czterech aniołów trzymających cztery wiatry ziemi) dopóki nie zakończy się pieczętowanie (potwierdzenie wybrania) sług Boga. Sto czterdzieści cztery tysiące wybranych Bożych z pieczęciami na czołach. Symboliczna czy rzeczywista liczba, tego nie wiem. Jedno jest pewne, że dopóki Najwyższy nie dokończy ważnego dzieła powołania swoich synów, dopóty na świat nie uderzą z całą siłą udręki Dnia Pańskiego.

Warto dołożyć starań, żeby teraz tym bardziej uczynić pewnym swoje powołanie i wybranie. Nie ma już czasu do stracenia, bo czas Bożego wybierania się kończy, a koniec wieku pachnie cierpieniem. Warto tego uniknąć. Warto uchwycić się Jezusa, póki jeszcze jest czas, aby chwałę Ojca oglądać będąc po jego stronie a nie walcząc z Nim.
Na koniec werset dla dodania otuchy wszystkim wierzącym! Tym razem opis wg ewangelisty Łukasza.
Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie.  Łuk 21:26-28

czwartek, 10 marca 2011

Fałszywa rodzina

Zdarza się niektórym czytać Nowy Testament i ze zdziwieniem odkrywać, że Bóg miłości i dobroci, który się z niego jawi, mógł w czasach starotestamentalnych bohaterów, bezlitośnie zabijać całe narody. Boga Starego Testamentu można się było prawdziwie bać. Ten sam Bóg dzisiaj traktowany jest przez chrześcijan po przyjacielsku i dosyć swobodnie. Nie mogę się z tym pogodzić. Mówi się, że wizja Boga zależy w dużej mierze od tego jaki wzór w domu dał nam nasz własny Tato. Wygląda na to, że wiele w tym prawdy, bo poważanie ojców, jeszcze pół wieku temu było zdecydowanie większe niż dzisiaj. Z resztą, tak wiele dzisiaj "chrześcijańskich" rodzin jest rozbitych, że trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek autorytecie w wychowaniu. Moja mama, pracująca jako pedagog w jednej ze szkół podstawowych w Krakowie, mówi, że 20 lat temu w każdej klasie było (statystycznie) jedno dziecko z rozbitej rodziny. Dzisiaj jest ponad połowa. Wracając jednak do tematu. Jakiekolwiek by nie były przyczyny (brak zdrowej rodziny, wolność, egoizm) to fakty są takie, że prawdziwa bojaźń Boża jest rzadkością wśród wierzących. Dzisiaj religia jest sprzedawana tak samo jak każdy inny produkt. Mało ma to związku z prawdziwym duchowym odrodzeniem, do bycia dzieckiem Bożym w Jego rodzinie, na Jego suwerennych zasadach. Pomyślmy ile osób faktycznie chce takiego usynowienia, za którym idzie karcenie? Przecież dzisiaj nawet dzieci nie pozwala się za mocno karać, a co dopiero mówić o Bogu który nas miałby tak traktować? To co sprzedaje się teraz w kościołach ma tylko uspokoić i zapewnić komfortowe życie, a nie obfitować cierpienie i ból. "Pan Bóg cię kocha takiego jakim jesteś", "Uwierz w Jezusa i jesteś zbawiony", "Grzeszysz? Nie martw się, bo właśnie nad tobą się lituje Bóg", "Jak uwierzysz będzie ci łatwiej w życiu". Boga traktuje się w tym wszystkim jak przyjaciela, który poklepuje po plecach i dobrodusznym uśmiechem kwituje każdy grzech. Pomodlić się, zaśpiewać kilka uwielbieniowych pieśni, dobrze się przy tym bawić i czuć. Takie pozytywne chrześcijaństwo z zabezpieczeniem, że w razie grzechu mam przecież Jezusa Chrystusa w "zanadrzu". Bez jakiejkolwiek odpowiedzialności z naszej strony - idealny układ z którego można się wycofać jakby co.

A jeśli wzywacie jako Ojca tego, który bez względu na osobę sądzi każdego według uczynków jego, żyjcie w bojaźni przez czas pielgrzymowania waszego, wiedząc, że nie rzeczami znikomymi, srebrem albo złotem, zostaliście wykupieni z marnego postępowania waszego, przez ojców wam przekazanego, lecz drogą krwią Chrystusa, jako baranka niewinnego i nieskalanego. (1 Pi 1:17,8)
Bóg Ojciec nie zmienił się przez wieki. Tak jak kiedyś, tak dzisiaj nienawidzi grzechu i zła. Jest miłością, ale i ogniem trawiącym nieprzyjaciół. Jest twardym Ojcem, który pilnuje karania dla dobra swoich prawdziwych dzieci. Nie można z nim bawić się w rodzinę duchową. Jeśli chcemy mieć Jego jako Ojca, to żyjmy w bojaźni przez całe życie, bo On jest PRAWDZIWYM Ojcem, a nie ojczymem czy prawnym opiekunem. Będzie nas wychowywał, uczył i kochał. I będziemy z pewnością czuć, że Jego dom nie jest murowany, nie stoi przed nim mercedes, a w Jego ogrodzie nie ma basenu.
(...) bo kogo Pan miłuje, tego karze, i chłoszcze każdego syna, którego przyjmuje. Jeśli znosicie karanie, to Bóg obchodzi się z wami jak z synami; bo gdzie jest syn, którego by ojciec nie karał? A jeśli jesteście bez karania, które jest udziałem wszystkich, tedy jesteście dziećmi nieprawymi, a nie synami. (Heb. 12:6,7)
Wyobrażacie sobie to? Można żyć z poczuciem, że jest się dzieckiem Bożym, a w rzeczywistości być dzieckiem nieprawym, a nie synem. Przerażające, ale oznacza to, że wtedy to nie Bóg jest prawdziwym ojcem, a ktoś inny. Myślę, że wiecie kto...

Czujecie, że Was Bóg chłoszcze? To zupełnie co innego niż powtarzanie sobie przez całe życie, że Bóg w Jezusie wszystko mi przebaczył i teraz jesteśmy już z Ojcem rozliczeni. Oczywiście to w pewnym sensie prawda, ale to dopiero niewielki początek drogi. Trzeba czekać na Boże karanie, które pokaże nam, że jesteśmy w Jego domu. Przynależność do Boga czuć na własnej skórze. Bóg i świat sprawią, że nie będziemy mieli żadnych wątpliwości. Nie można dać się oszukać, że Bóg w miłości będzie prowadził nas po najdelikatniejszych łąkach, tak abyśmy nie zranili się nawet w palec. Nie myślmy tak, bo gdy przyjdzie doświadczenie, łatwiej przyjdzie bluźnierstwo zamiast pokory.


Rodzina to odpowiedzialność. Zwłaszcza duchowa. Tym bardziej mając takiego Ojca.

Przeto okażmy się wdzięcznymi, my, którzy otrzymujemy królestwo niewzruszone, i oddawajmy cześć Bogu tak, jak mu to miłe: z nabożnym szacunkiem i bojaźnią. Albowiem Bóg nasz jest ogniem trawiącym. (Heb. 12:28)

sobota, 5 marca 2011

Przy piaskownicy

"Nie wyobrażam sobie jak mogłoby wyglądać życie bez naszego ślicznego Mareczka, nie wiem jak mogliśmy kiedyś żyć bez niego" 
Słowa te padły bodaj na osiedlowej piaskownicy z ust młodej matki, którą spotkałem tam niemal przypadkowo. Jako że nie pamiętam dokładnie o kogo chodziło, to imię oczywiście zmyśliłem. Ale przekaz pozostaje taki sam. Wtedy, 3-4 lata temu, zupełnie do mnie to zdanie nie trafiło. Nawet chyba uznałem je za formę dziwactwa rodzicielskiego i tylko się uśmiechałem z politowaniem, kiwając głową, udając fałszywe zrozumienie. Okazuje się jednak, że człowiek bardzo mało zna sam siebie, póki czegoś nie przeżyje. Niby to oczywistość, ale jakże dogłębnie się o tym przekonujemy kiedy mijają lata i wchodzimy w kolejne role jakie powierza nam w życiu Bóg. I tak, odkąd jesteśmy z Bogusią rodzicami, to siadamy niekiedy po 22.00, mając pierwszą wspólną chwilę i wspominamy czasy, kiedy byliśmy sami, niezależni i zupełnie wolni. O dziwo, wcale nie tęsknimy za tamtym życiem, a raczej myślimy o tym, jak wiele godzin potrafiliśmy roztrwonić. Teraz, kiedy wykorzystuje się każdą wolną chwilę na sprzątanie, gotowanie, czytanie, modlitwę, to ze zdziwieniem odkrywamy, że wcale nie robimy mniej niż kiedyś. Nasz dom jest równie zadbany, jedzenie podobnie (a czasem nawet bardziej) smakowite, kontakt z Bogiem tak samo codzienny. Praca uszlachetnia i rozwija dobre uczucia. Paradoksalnie ilość wolnego czasu, a dokładniej mówiąc jego brak, pozwala ze zdwojoną nadzieją oczekiwać na wspólne, krótkie chwile spokoju. Czekamy i cieszymy się na myśl o wieczorze, weekendzie lub wczasach. Okazuje się, że duża aktywność, codzienne zmęczenie paradoksalnie stają się przyczynkiem do podejmowania kolejnych wyzwań i prac. Kiedy żyliśmy leniwie, na wszystko brakowało czasu i energii, a teraz prawie wszystko jest osiągalne. Podsumowując - dożyliśmy momentu, kiedy z całą pewnością mógłbym powiedzieć, że nie wyobrażamy sobie jak mogliśmy kiedyś żyć sami. Bez dzieci :) Ale to nie jedyna zmiana i prawda jaką o sobie odkryłem mając dzieci.



Kiedyś nie rozumiałem tego, że Bóg na te kilka chwil ukrzyżowania opuścił Jezusa. Nie rozumiałem co czuł, kiedy zabijali Jego SYNA. Jego ukochanego syna. Nie wiedziałem jakie to uczucie może być, kiedy zagląda nam w oczy strach o bliską, kochaną osobę. Nie wspominając już o własnym, bezbronnym dziecku. A czytałem, przecież tyle książek przed maturą o czasach około-wojennych, i co za tym idzie, o różnych strasznych rzeczach, jakie działy się w rodzinach, małych i dużych społecznościach dotkniętych przekleństwem wojny. Nie pamiętam, żebym bardzo to przeżywał. Tak ponad miarę.
A dzisiaj?
Kilka książek ostatnio w tramwaju przeczytałem, co jedną to trudniejszą. Kiedy czytałem o małym Hasanie z "Chłopca z latawcem" to płakałem przez cały czas jazdy do domu. Potem gdy go z żoną bestialsko zastrzelili na ulicy, zostawiając ich małego synka, to przez cały wieczór nie mogłem się z tym pogodzić i z trudem zasnąłem. Teraz, kiedy czytam o historii Izraela z ostatniego wieku, to każde wspomnienie holokaustu, zwłaszcza kiedy wspomina się konkretne rodziny i dzieci, bardzo dużo kosztuje mnie to emocji. Łzy mi się cisną do oczu i ludzie dziwnie na mnie patrzą, kiedy walczę ze sobą odwracając się w stronę okna. Ciężko to powstrzymać. A kiedy czasem uruchamiam wyobraźnię i stawiam swoją rodzinę w tamtych warunkach, myślę nad wyborami jakich musiałbym dokonywać, to płacze jak bóbr.

Ile tak na prawdę wiem o świecie, sobie i Bogu? Trudno powiedzieć, bo sam siebie nie znam. Pewnie minie jeszcze ładnych parę lat, zanim będę mógł właściwie oceniać otaczającą mnie rzeczywistość. Dobrze, że przynajmniej już teraz wiem ile jeszcze nie rozumiem. Może nie będę zbyt surowo osądzał innych.

środa, 2 marca 2011

O Bogu, kilka słów

Niektórzy twierdzą, że historie opisane w księdze Genesis nie wydarzyły się na prawdę. Zwłaszcza te z pierwszych rozdziałów budzą najwięcej wątpliwości. Adam i Ewa, Kain i Abel, wieża Babel, Noe i historia z potopem - to wszystko brzmi dla takich nieprawdopodobnie. Są skłonni twierdzić, że Bóg w w tych początkowych słowach daje nam kilka alegorii, modeli zachowań, aby coś unaocznić, a nie relacjonuje faktycznych wydarzeń. Nie zgadzam się z takim podejściem.Każda z tych prastarych historii wnosi dla mnie wiele informacji nie tylko o ludziach, ale przede wszystkim o samym Bogu.


Kiedyś, dla przykładu, odkryłem niezwykle piękną prawdę o Bogu w historii pierwszej rodziny ludzkiej. Prawdę, która dla masy ludzi jest niepojęta - że Bóg, dozwalając aby grzech wszedł na świat, kierował się Miłością do człowieka! A przecież tak wielu cierpiących z powodu grzechu (choroby, wojny) bluźniło i nadal bluźni Bogu, zarzucając mu, że pozwala na tak straszne rzeczy, które przychodzą na człowieka. Pytają: "gdzie był Bóg" kiedy to, lub tamto się działo? Albo gdzie był Bóg, kiedy Adam z Ewą sięgali po zakazany owoc?
A no właśnie. Zauważyliście, że kiedy rozgrywała się cała scena z kuszeniem Ewy, a w konsekwencji jej upadku - odstępstwo Adama, Boga dziwnie nie ma przy człowieku? Przecież w tak kluczowym momencie wydaje się, że powinien przyjść z pomocą, pokonać szatana i spokojnie wytłumaczyć pierwszej parze co i jak. No albo w ostateczności, gdyby nie chciał tak bardzo ingerować, to mógłby chociaż ostrzec Adama i Ewę, że taki szatan gdzieś w przestworzach istnieje i może się zmaterializować w postaci węża. Nie byłoby to prościej? Ale, nie. Nic takiego Pan Bóg nie zrobił. Można by więc pomyśleć, że zaprawdę nie było i nie ma miłości do człowieka u Boga. Że jest zbyt surowy, a jak dzieją się ważne rzeczy, to ich po prostu nie zauważa. Można by, gdyby, nie następna historia opisana tuż po wypędzeniu człowieka z Raju. Okazało się, że Bóg jednak wszystko widzi. Ba, nawet reaguje pokazując, że zna myśli człowieka lepiej niż on sam. Pomyślmy przez chwilę, po co wielki Bóg ostrzega Kaina skoro nie interweniował u jego matki Ewy? Przecież tam działy się ważniejsze rzeczy, na skalę całej rasy ludzkiej!

Dla mnie liczą się dwie rzeczy. Najważniejszy jest fakt, że Bóg dozwolił na zło, ale nigdy go nie zaakceptował. Głęboko nie podoba mu się stan w jakim znalazł się człowiek przez grzech, i cierpi z powodu tej niegodziwości i zła które spotyka Jego dzieci. Dlatego przyszedł do Kaina. Chciał zatrzymać falę zła, która nieuchronnie nadchodziła na człowieka z całą swoja siłą. Pomyślmy, jeden mały grzech, takie nic, małe nieposłuszeństwo w ogrodzie, a już kolejny miał być bestialskim zabójstwem brata. Bóg postanowił reagować i przemówił. Ale nic na siłę i zło w człowieku zwyciężyło. Przynajmniej do czasu nadejścia Mesjasza, bo od tego momentu wszystko się zmieniło. Właśnie Jego śmierć i zwycięstwo nad szatanem to ta druga rzecz, która dla mnie ma wielki sens. To, co działo się w Edenie z całą pewnością nie może oznaczać braku miłości Bożej. Raczej pokazuje, że rozgrywka między dobrem a złem to wojna na skalę całego Wszechświata a nie tylko dwu osób. A pojednanie z Bogiem musi nastąpić na płaszczyznach, których nawet nie znamy. Sam tylko Bóg wie ile istot na niebie, ziemi i pod ziemią musi nauczyć się i skorzystać z tego, że poznało czym jest grzech, życie bez Boga w cierpieniu. Jaka jest cena wolności którą dał Ojciec. Jaka jest cena miłości którą musiał zapłacić. Jak miłosierny jest Stwórca.

Albowiem Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie. O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Lub kto Go pierwszy obdarował, aby nawzajem otrzymać odpłatę? Albowiem z Niego i przez Niego, i dla Niego [jest] wszystko. Jemu chwała na wieki. Amen.
Rz. 11:33-36