sobota, 26 lutego 2011

Akko

Historia tego niewielkiego miasteczka portowego w Izraelu jest bardzo barwna. Często, gdy myślimy o tamtym małym skrawku ziemi, nad morzem śródziemnym, przed oczyma staje nam złocista kopuła meczetu Omara w Jerozolimie, lub inne religijnie nacechowane miejsce. Jest ich przecież tak wiele, a ci z Was którzy mieli zaszczyt zobaczyć ziemię obiecaną z bliska, mogliby pewnie z pamięci wymieniać te znane nazwy. O Akko, jednakowoż nikt raczej nie wspomina. Jednak w burzliwej historii Izraela, a właściwie jego diaspory, miasto Akko odgrywało ważną rolę na bliskim wschodzie. O jego historii nie czas tu szeroko pisać (zachęcam do zapoznania się z niezwykle ciekawymi dziejami ziemi "świętej" po śmierci apostołów), ale dość wspomnieć, że była to przez wiele lat jedna z najpotężniejszych twierdz krzyżowców, którzy okupywali dawne ziemie Izraela. Miasto to musiało wtedy robić wrażenie twierdzy nie do zdobycia. Właśnie tutaj, mieściła się stolica królestwa po upadku Jerozolimy w XII w. Otoczone było podwójnym pierścieniem grubych murów, chroniące wewnątrz zamek królewski, rezydencje patriarchy i zakony krzyżackie (w tym znanych templariuszy). Historia uczy, że tak ufortyfikowana twierdza przez ponad 100 lat opierała się najazdom wojsk muzułmańskich. Pomimo swej potęgi, miasto zostało w końcu zdobyte w 1291 roku. Następnie prawie doszczętnie spalone i zniszczone.
Po wielu latach, dwóch emirów, Deher al-Omar i następujący po nim al-Jassar, przywrócili świetność temu miejscu, odbudowując w miejsce zniszczonych, nowe mury, budynki i meczety. Zwłaszcza ten ostatni władca (zmarł w 1804 roku) poczynił najwięcej dla uświetnienia tego miejsca. Dzisiaj, przybysze zwiedzający Akko są pełni uznania dla człowieka, który wznosił tyle wspaniałych budowli. Imię Jassara widnieje na większości zabytkowych obiektów miasta. Do dziś, przy meczecie jego imienia znajduje się niewielkie mauzoleum z jego sarkofagiem.

Czemu o tym wszystkim piszę? Otóż emir al-Jassar swój przydomek nosił nie bez przyczyny. Po polsku znaczy to ni mniej, ni więcej tylko "rzeźnik". Pozwólcie, że zacytuję jednego z historyków, który tak napisał w książce "Szalom Izrael":
O okrucieństwach i perfidnych czynach al-Jassara wiedzą tylko nieliczni, wertujący grube tomy dzieł historycznych. (...) Był bezlitosny w traktowaniu wrogów i podejrzanych. Pewnego razu kazał spalić na stosie 37 kobiet ze swojego haremu podejrzewając je o niewierność. (...) Wcześniej, jako młody chłopak służył w Kairze jako płatny morderca i oprawca. Właśnie wtedy zyskał sobie ten krwawy przydomek al-Jassara
Tyle lekcji historii. Dla mnie dzisiaj pozostaje gorzka refleksja, którą wypowiedział kiedyś Jezus do nauczycieli Prawa:
Biada wam, ponieważ budujecie grobowce prorokom, a wasi ojcowie ich zamordowali. A tak jesteście świadkami i przytakujecie uczynkom waszych ojców, gdyż oni ich pomordowali, a wy im wznosicie grobowce. Łuk 11:47-48 
Wiecie o czym myślę, prawda? Ileż to razy w naszym życiu - tym zwykłym i tym duchowym (o ile można tak oddzielać w ogóle) - doceniamy, chwalimy albo po prostu akceptujemy rzeczy i czyny które w swej historii nosiły znamiona plugastwa, grzechu albo wręcz walki z samym świętym Bogiem. Żyjemy dzisiaj bezrefleksyjnie, nie analizując jaka jest historia miejsc, instytucji, stanowisk. Zwłaszcza w tym duchowym wymiarze. Szczególnie poważnie pomyśleć muszą nad tym wszyscy ci , którzy społeczność z Bogiem budują na tradycji, miejscach i ludziach, których historia przepełniona jest przelewem krwi, nienawiścią i morderstwem. A przecież w historii chrześcijaństwa tego nie brakuje.

Na szczęście znam też takich, którzy mając świadomość jakie plugawe rzeczy działy się w danym miejscu, nie chciały się tam spotykać z Bogiem na niedzielnych nabożeństwach.

Żyjmy świadomie! Apeluje też do siebie.
Zwłaszcza duchowo.

wtorek, 22 lutego 2011

Niewidomi

Próbowaliście kiedyś zamknąć oczy i iść przez chwile w całkowitych ciemnościach? Pewnie, każdy próbował. Zwłaszcza dzieci chcą sobie w ten sposób wyobrazić jak to jest być niewidomym. Na początku, pierwsze kroki stawia się dość pewnie. Ale im dalej, tym trudniej. Pamiętacie to uczucie, kiedy po pewnym czasie przyjaciel puszcza waszą rękę i nagle człowiek boi się zrobić kolejny krok?
Jakież to proste. Pewnie czujemy się tylko, dopóki mamy w głowie ostatni zapamiętany obraz. Tuż sprzed zamknięcia oczu. Wiemy dokładnie jakie będą kolejne 3-4 kroki, więc szybko i odważnie idziemy. Jednak chwilę potem, gdy nie wiemy co jest przed nami zaczyna być trudno. Żadne nowe obrazy nie docierają, a ten który mieliśmy przed oczami, zaczyna już majaczyć w naszej głowie. Jeszcze chwila i będziemy się bać.
Którego nie widziawszy, miłujecie, którego teraz nie widząc, wszakże weń wierząc, weselicie się radością niewymowną i chwalebną, Odnosząc koniec wiary waszej: zbawienie dusz. 1 Piotr 1:9
Apostoł Piotr powiedział to zdanie, gdy Jezusa już nie było na ziemi, ale nie mam wątpliwości, że wewnątrz, w sercu i pamięci miał chwile spędzone z Mistrzem. Nie dziwi mnie więc fakt, że Piotr przyjmował ze spokojem cudowne rzeczy które się wokół niego działy, z odwagą stawał przed radą i mówił o Chrystusie, który był dla niego tak bardzo realny. Zapewne do końca życia miał w głowie wspomnienia z tych niezwykłych 3 lat z Jezusem. Wtedy, gdy zamykał oczy, przykuty łańcuchami do strażnika w lochu, i widział Go takiego jak kiedyś.

Z nami jest inaczej.
Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób. 2 Kor. 5:16
Dzisiaj wszyscy jesteśmy jak niewidomi. Nie ma udawania, naprawdę nie widzimy. Świat który jest Boży, jest niewidzialny. Nie ma wspomnienia człowieka Jezusa które daje siłę, rzewnego obrazu niezwykłego nauczyciela. Apostoł Paweł postawił sprawę jasno. Nawet jeśli byli tacy co znali Jego, Jezusa-człowieka, teraz już Go takiego nie znamy. Liczy się Duch. Dziwna i trudna to rzeczywistość. Jak poruszać się w świecie, którego nie ma przed oczyma? Może lepiej nie wychodzić, żeby się nie potłuc?

A jednak trzeba wyjść. Nie wszyscy niewidomi siedzą w domach. Trzeba wyjść. Spróbować iść, jakby to czego nie widzimy było rzeczywistością. Bo rzeczywistością jest Chrystus, wszystko inne się nie liczy. Nie szokuje Was niewidomy w tramwaju? Bez przewodnika? Do tego trzeba się odważyć. Wyjść z domu własnej cielesności, wychowania, tradycji gdzie każdy kąt jest znajomy i stanąć na chodniku wśród tych którzy myślą, że widzą. Wtedy w niepewności i słabości pokonać siebie. Udowodnić sobie i Bogu, że wierzymy w świat Ducha. Może potem odważyć się pójść na tramwaj? A jak wsiądziemy i wysiądziemy szczęśliwie, to skończą się wątpliwości. Pozostanie niewymowna radość i oczekiwane, chwalebne zbawienie na ostatnim przystanku.

piątek, 18 lutego 2011

Psalmy

Właśnie skończyłem wieszać obrazy na jutrzejszy wernisaż w Krakowie. Artysta (nota bene mój teść:)), korzystając z gościnności pastora i całego zboru Kościoła Chrześcijan Baptystów, będzie prezentował swoje prace, w sali zborowej przy ul. Stanisława Wyspiańskiego 4 w Krakowie. Wszystkie obrazy połączyła tematyka psalmów. Tak też zatytułowany został ten wernisaż przez autora - Andrzeja Dąbka.

Rozpoczęcie planowane jest na sobotę (19 lutego) o godzinie 17:00, kiedy to koncertem otwierającym powita wszystkich chór Syloe, prezentując program również inspirowany tematyką Psalmów.
Serdecznie zapraszam w imieniu artysty, chórzystów i pastora zboru :)
Wszyscy mile widziani!

wtorek, 15 lutego 2011

Pitul mnie

Odkąd urodziła się Hania, nasz starszy synek trochę się zmienił. Nie zaskoczyło nas to zbytnio, bo wiele osób mówiło, żebyśmy spodziewali się „nowości” w jego zachowaniu gdy w domu pojawi się niemowlak. I można by tu pewnie pisać o wielu pojedynczych gestach, a nawet całych seriach różnych niespotykanych dotąd zwyczajów. Rodzic, nawet taki jak ja, siedzący większość dnia w pracy dostrzega to bez problemu. Powiem o jednej tylko zmianie, bo wraz z nią przyszła też głęboka refleksja.

Tego dnia, jak co wieczór położyliśmy się z Pawełkiem spać.  Oczywiście sami, bo Hania z mamą usypiały obok w pokoju. Było po modlitwie, po obowiązkowej butelce picia i tradycyjnym przewalaniu się przez tatę. Wszystko wskazywało na to, że nadchodzi sen. Leżałem spokojnie i czekałem, wsłuchując się w miarowe oddechy za moimi plecami. Jednak zamiast spodziewanego snu, nagle pojawiła się nad moja głową mała znajoma twarzyczka. „Tatuś pitul mnie”. Normalnie byłbym zniecierpliwiony i zły, że jeszcze nie usnął. Normalnie tak, no ale nie tym razem. Nie dało się. Przytuliłem i pomyślałem, że to całkiem przyjemne usłyszeć od kogoś takie polecenie. Zwykła prośba. Bez strachu, zbędnej etykiety, bez wstydu. Tak po prostu chciał się przytulić.

Dorośli mają inaczej. Chowamy się za naszymi maskami poważnych, odważnych i twardych ludzi. Widzę to codziennie u siebie i u innych. Czasami trudno jest z kimś, kogo dobrze znam zamienić kilka sensownych zdań. Rozmawia się o bzdurach, pogodzie i kto wie o czym jeszcze, tylko dlatego, że mamy swoje „sprawy”, strachy i trudności w byciu sobą. Nie odkrywam tu żadnej tajemnicy przecież. Każdy z nas to zna. Z resztą bardzo to ogólne jest, to co piszę. A przecież myślę o konkretach.

A dokładnie myślę o nich.

Pewnie był kiedyś taki czas, gdy mówiłem do Tatusia „przytul mnie”. Nie pamiętam, kiedy ostatnio go przytulałem. Z mamusią jest łatwiej. Jak się „zrobiła” dorosłość to wszystko się stało trudniejsze. Nie ma przytulania jak kiedyś, nie ma rozmawiania jak kiedyś. Pewnie powiecie, że to dobrze, bo inaczej nie dałoby się wystartować w życie. Wszystko prawda, tylko dlaczego gdy leżę blisko Pawełka i czuję jak spokojnie zasypia, to myślę o moich rodzicach. Sumienie? A może boję się, że za kilka lat Paweł powie mi, żebym nie przychodził z nim do szkoły bo się wstydzi? Będzie udawał, że mnie nie poznaje jak będzie z kolegami? Przecież ja to pamiętam jak dziś. Wstyd mi teraz za siebie. Akurat to jest łatwe i przychodzi bez trudu. Tylko zastanawiam się czy zrobiłem jakiś postęp? Wczoraj w tramwaju widziałem pana po 50-tce który z czułością gładził po twarzy staruszka. Nic do siebie nie mówili. On go po prostu przytulał… przy wszystkich.

Zastanawiam się, czy JA będę czekał do 50-tki.

Czemu jest tak ciężko…

Głupia dorosłość.

piątek, 11 lutego 2011

Sumienie

W historii opisanej w 5 rozdziale Dziejów Apostolskich zaskakują mnie dwie rzeczy. 
Pierwszą, jest niezwykle głęboka, ewangeliczna prawda którą, wygłosił Gamaliel - faryzeusz, nauczyciel zakonu:

Odstąpcie od tych ludzi i puśćcie ich. Jeżeli bowiem od ludzi pochodzi ta myśl czy sprawa, rozpadnie się, a jeżeli rzeczywiście od Boga pochodzi, nie potraficie ich zniszczyć i może się czasem okazać, że walczycie z Bogiem.
Rzecz dotyczyła apostoła Piotra i Jana, którzy uparcie i odważnie, wbrew pogróżkom i zakazom głosili zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa w Jerozolimie, czyniąc przy tym wiele cudów. "Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi" powtarzali przed Radą za każdym razem, kiedy byli tam siłą zawlekani. Musiało to żywo dotykać i drażnić tam zgromadzonych. Przecież apostoł Piotr wprost oskarżał ich o morderstwo i przelewanie krwi niewinnej. I mówił to zarówno wobec nich, jak i wobec prostego ludu zgromadzonego w Jerozolimie. Bardzo był niewygodny, a przy tym bezczelnie nieusłuchany. Chcieli ich więc zabić jak owego Jezusa, który mienił się być Mesjaszem. Raz na zawsze zamknąć im wszystkim usta...

Drugą, jest krótka i lakoniczna notatka ewangelisty Łukasza, który po wypowiedzi Gamaliela podsumował reakcje Rady w dwóch słowach:
Usłuchali go. 
Dla mnie zupełne zaskoczenie. Czyżby faktycznie przestraszyli się, że mogą walczyć z żywym Bogiem? Przecież jeszcze przed chwilą chcieli ich zabić, z obawy o swoje dobre imię. Dla dobra całej Jerozolimy i Izraela. Jedno zdanie Gamaliela i taka odmiana?

A może było tak, że wewnątrz każdy z nich skrywał głęboko zakopane, szczelnie przykryte i stłumione wyrzuty sumienia? Może myślał, że sprawa Jezusa szybko ucichnie i nie będzie się już do tego wracało? Po przekupieniu strażników i "załatwieniu" sprawy ze zmartwychwstaniem w końcu zakończy się ta cała historia z Jezusem i będzie to żywy dowód na to, że postąpili słusznie? A jednak teraz, jak bumerang wraca do nich znowu to wszystko. Znowu cuda, znowu to imię, znowu oskarżenia. Coś nie daje spokoju. Pali w środku, niepokoi, denerwuje. Czemu to się nie skończyło wtedy na Golgocie? Skąd ci przeklęci ludzie teraz mają taką moc, skąd taką wiedzę i język? A może... zabiliśmy Mejasza?

A Gamaliel po prostu powiedział to na głos.
A przywoławszy Apostołów kazali ich ubiczować i zabronili im przemawiać w imię Jezusa, a potem zwolnili. A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia /Jezusa/. Nie przestawali też co dzień nauczać w świątyni i po domach i głosić Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie. 

wtorek, 8 lutego 2011

Paragraf 2: internet

Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj. (Rz. 12:21)
Można by o wielu sprawach napisać, patrząc na ten werset. Walka dobra ze złem to właściwie nasza codzienność. I to nie tylko dzisiejsza, albo tylko moja, ale każdego z nas, każdego człowieka który żyje i żył na ziemi. Czasem mniej, czasem bardziej świadomie, ale zawsze człowiek na tej wojnie ze złem wojował.
Opowiem Wam o mojej małej, bardzo praktycznej walce na tym polu. Małej, bo w bardzo prywatnej skali, ale wcale nie nieważnej, jak się okazuje.

Patrzę dzisiaj na nasze chore dzieci (obydwoje niestety) bardzo zmęczony po całym dniu. Widzę, jak się męczą i wiem, że to dopiero początek ich trudów. Któż wie co ich czeka, jakie cierpienia przyjdzie im znosić, jakie trudy w życiu na nich czekają? Czytałem na portalach o coraz bardziej zwyrodniałych szkołach i uczniach, nawet tych najmłodszych. Czytałem o osiedlowych zabójcach z maską oddanych kibiców, którzy maczetami zabijają ojców, osierocają dzieci. Czytałem o narkomanach, zboczeńcach i innych plugastwach które chowają się po osiedlowych mieszkaniach, nawet w moim mieście. To bardzo przygnębia. Patrząc przez okno przeglądarki internetowej na świat wydaje się, że zło już zwyciężyło. Boję się o swoje dzieci. Jestem tym zmęczony. Prawie pokonany.

Jednak staję do mojej walki ze złem. Nie, nie będę wychodził na ulice by wyrwać maczetę z ręki zabójcy. Zacznę od oczyszczenia siebie ze zła które we mnie wtłaczają. Nie pozwolę napompować się agresją, złą pożądliwością i kłamstwem. Nie kliknę już na żadem link, który mówi o gwałcie, sexie, zabójstwie i tym podobnych. Wiem, że to bardzo kusi. Diabeł też wie, i dlatego Mi to robi. Nie dam się zwyciężyć redaktorom telewizyjnych gorących newsów, nie dam sobie wmówić, że ekspertką od życia rodzinnego jest plastikowa celebrytka, z którą tak chętnie kręcą programy pseudo rodzinne. Nie będę oglądał i słuchał o kolejnych nieudanych związkach i czytał głupich artykułów o wakacyjnych romansach "gwiazd". To moja walka ze złem które we mnie rosło, które mi wmówili. Świat taki nie jest i nigdy nie był.

Post Scriptum. 
Od pół roku nie czytam nawet nagłówków następujących działów na największych portalach: Życie i styl, Rozrywka, Życie gwiazd... Życie moich bliskich i przyjaciół jest dużo wartościowsze i stokroć bardziej pasjonujące.

A przede wszystkim, nie dajmy się zwyciężyć złu.

sobota, 5 lutego 2011

Ruiny

Nie jest łatwo przyjmować słowa krytyki, przyznacie. A jeśli dotykają one naszego duchowego życia, naszych "świętości", sposobu oddawania kultu to jest podwójnie trudno.
Kiedyś zdarzyły się dwie bliźniaczo podobne historie, z definitywnie innym zakończeniem. Dwóch wielkich mężów Bożych, stanęło na placu świątynnym, aby wzywać do upamiętania.
To mówi Pan: Stań na dziedzińcu domu Pańskiego i mów do [mieszkańców] wszystkich miast judzkich, którzy przychodzą do domu Pańskiego oddać pokłon, wszystkie słowa, jakie poleciłem ci im oznajmić; nie ujmuj ani słowa!
Takie niecodzienne zadanie otrzymał wielki prorok Boży Jeremiasz (Jer. 26 rozdz.). Co tak ważnego miał oznajmić, że Bóg zabrania mu interpretować i każe powtarzać precyzyjnie słowo w słowo? Coś co musiało boleć słuchających, co miało ich zakłuć w uszy i zdenerwować.
To mówi Pan: Jeżeli nie będziecie Mi posłuszni, postępując według mojego Prawa, które wam ustanowiłem, [i jeśli nie] będziecie słuchać słów moich sług, proroków, których nieustannie do was posyłam, mimo że jesteście nieposłuszni, zrobię z tym domem podobnie jak z Szilo, a z miasta tego uczynię przekleństwo dla wszystkich narodów ziemi.
To było do przewidzenia. Kapłani, prorocy i cały lud nie chcieli nawet słyszeć, że ktoś może wypowiadać takie słowa przeciwko świętemu miejscu, świętemu miastu. Świątynia była miejscem kultu tak wyniesionym, że żadne słowo mówiące o jej bezczeszczeniu nie mogło pozostać bez kary. Tyle, że Bóg był innego zdania. Świątynia i święte miasto nie mają żadnej wartości jeśli ludzie wchodzący do niej codziennie są zepsuci i przesiąknięci grzechem. A tacy wtedy byli, i tacy bywają dzisiaj. Tacy zawołali:
Musisz umrzeć! Dlaczego prorokowałeś w imię Pana, że się z tym domem stanie to, co z Szilo, a miasto to ulegnie zniszczeniu i pozostanie niezamieszkałe? 
Pierwsza reakcja jest bardzo ludzka. Tak nam bliska w codziennych relacjach. Boli nas to, co uderza w nasze wyznawane wartości, słowa które godzą w nasze "świętości". Reagujemy wówczas niechęcią. Czasami zawiścią lub agresją. Jesteśmy skłonni "uśmiercić" oszczercę, który dopuścił się krytyki. Kapłani krzyczeli: "Człowiek ten zasługuje na wyrok śmierci, gdyż prorokował przeciw temu miastu, jak to słyszeliście na własne uszy". Poznajecie to zdanie? A potem zdarzył się cud. Pojawili się ludzie którzy usłyszeli coś więcej, niż oszczerstwo. Zobaczyli, że są jeszcze prawdziwe argumenty. To oni powiedzieli:
Człowiek ten nie zasługuje na wyrok śmierci, gdyż przemawiał do nas w imię Pana, Boga naszego.
Tak, to był prawdziwy cud, bo Jeremiasz powinien był zginąć. Przecież wyrok na niego wydali nie byle pospolici ludzie, a największe ówczesne autorytety. Ale pojawił się głos rozsądku. A może nawet nie rozsądku. Pojawił się głos pokuty, i to wychodzący z ludu.

Wiele lat później, na tym samym świętym miejscu stanął Jezus - posłaniec Boży. Ojciec przemówił przez Syna, ku zbawieniu i przestrodze tych którzy słuchali. Tak jak kiedyś Jeremiasz, tak On przemówił w świątyni i prorokował:
Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony. (Łuk 21:5)
I znowu zabolało to najbardziej tych którzy mienili się być strażnikami "świętości". To właśnie oni, kapłani i uczeni w piśmie wypowiedzieli później te diabelskie słowa:
Myśmy słyszeli, jak On mówił: Ja zburzę ten przybytek uczyniony ludzką ręką i w ciągu trzech dni zbuduję inny, nie ręką ludzką uczyniony. Lecz i w tym ich świadectwo nie było zgodne. Wtedy najwyższy kapłan wystąpił na środek i zapytał Jezusa: Nic nie odpowiadasz na to, co oni zeznają przeciw Tobie? (...) Wówczas najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Słyszeliście bluźnierstwo. Cóż wam się zdaje? Oni zaś wszyscy wydali wyrok, że winien jest śmierci. (Mar. 14rozdz.)
W ich sercach nie zdarzył się żaden cud. Nie pojawił się też nikt z ludu, kto ocaliłby życie Jezusa, syna Bożego. Dzisiaj, patrząc na to, co otrzymaliśmy dzięki Jego śmierci, powiemy, że tak było lepiej. Ale nie to jest dla mnie teraz najważniejsze. Czytam te dwie historie i zastanawiam się nad napomnieniem i pokutą. Jak to jest, że zanim popatrzymy na siebie samych, chętni jesteśmy do "uśmiercenia" posłańca Bożego który głosi nam słowo napomnienia? Dlaczego tak trudno dostrzec głos rozsądku w sobie, który każe zobaczyć jaka jest prawda? Jak często nie słyszymy w ogóle tego głosu? Czy nasze "kapłaństwo" i "świętość" nie przysłaniają widoku na prawdziwe, Boże Słowo powiedziane do nas?

Czasami ludzie bardziej boją się o świątynię Bożą, niż samego Boga. Niestety.

czwartek, 3 lutego 2011

Zdrada

Czytam książkę, która trochę mnie przerasta. Być może człowiek przyzwyczajony do odbierania dobra z otoczenia, poszukiwania pozytywnych uczuć wewnątrz siebie i innych, nie jest gotowy na kontakt ze złą częścią siebie. A właśnie takie rzeczy mnie dotykają, gdy przerzucam kolejne strony "Chłopca z latawcem". Chcę napisać o zdradzie, choć mam wiele wątpliwości. Wolę zdecydowanie mówić o lepszej stronie codzienności, a nie o mrocznych zakamarkach ludzkiej upadłej natury. I tylko jeden dylemat mnie pcha do tego, żeby podjąć ten temat. Trudne pytanie, na które nie znam jeszcze odpowiedzi. Ale zanim...

Czytam o chłopcu, który zdradził przyjaźń, miłość i oddanie drugiego chłopca. Upraszczam, bo rzecz jest dużo głębsza. Niby o dzieciach, ale to co dzieje się pomiędzy nimi, co drga w duszy, jest uniwersalne i zawsze prawdziwe. To samo funkcjonuje za każdym razem, gdy mąż wchodzi do łóżka koleżanki, a żona czeka w domu. To samo dręczyło Judasza gdy wieszał linę na gałęzi. Bo zdrada sięga bardzo głęboko w ludzkie wnętrze. Trafia w elementarną cząskę Bożą, która jest w każdym z nas. W poczucie miłości i zaufania. Jest obrzydliwa przed Bogiem. Jest jedną z rzeczy, których Bóg szczególnie nienawidzi. Pojawia się na chwilę i rujnuje cały wewnętrzy świat każdego, którego dotknie. I to bez względu na to, po której stronie się stoi. Przychodzi przez strach, pożądanie a może coś jeszcze i zmienia człowieka na zawsze. Trudno nawet określić kogo bardziej dotyka. Zdradzony jest przez chwilę odepchnięty i niekochany, ale zdadzający przestaje kochać siebie na długo. Nie, to za mało. Zdradzający nienawidzi siebie, nienawidzi swoich myśli i tego co zrobił. Zaczyna nienawidzieć tego kogo zdradził, bo nie może na niego patrzeć. Co bardziej boli, zupełnie nie może znieść jego oddania i chęci wybaczenia, jeśli się pojawią. Nie może spać, nie może jeść. Nie może żyć. Jedna chwila, jeden uczynek lub jego brak, jedno słowo a na zawsze umiera miłość do ludzi. I chyba dlatego Bóg tak bardzo tego nienawidzi, bo zdrada gra na instynktach ludzkich a zabija instynkty Boże.

Pozostało jeszcze tylko to jedno dręczące mnie pytanie...
Dlaczego On umierał, przez zdradę? Przez jednego z najbliższych? Nie mógł po prostu zostać pojmany w ogrodzie, albo w jakimś innym miejscu? Czy Bóg coś chciał przez to pokazać całemu światu, coś udowodnić? Dlaczego musiała to być ta perfidna, chciwa zdrada?

Ja nie wiem.

wtorek, 1 lutego 2011

Paragraf 1: jarzmo

Często mam takie marzenia, żeby otworzyć Biblię i znaleźć fragment, który odpowie jednoznacznie na moją aktualną życiową rozterkę. Chciało by się, żeby każdy dylemat z codziennego życia był jasno i precyzyjnie opisany, a droga którą trzeba by obrać, jasno wytyczona. No ale tak nie ma. Zdaje sobie sprawę z tego, że takie marzenia są nieco faryzejskie a szukanie dosłownych przepisów bardziej otępia wewnętrznego, duchowego człowieka zamiast go rozwijać. Niemniej jednak, niejednokrotnie tęskni się do takich prostych rozwiązań. Coś na wzór tego, jak ja rozwiązuje (na razie) wszystkie problemy mojego małego Pawełka.

Nie tak dawno przeczytałem kilka listów apostolskich pod rząd i odkryłem na nowo, że zawierają wiele życiowych porad napisanych zupełnie wprost. Bez obrazów, symboli, uogólnień i trudnych sformułowań. Pomyślałem, że może jest jeszcze ktoś, kto szuka prostych rozwiązań w Biblii, więc będę się nimi dzielił na bieżąco wraz z postępem analizy Nowego Testamentu. Niektóre pozwolę sobie opatrzyć moim małym komentarzem.

Zacznijmy więc od dosyć trudnej życiowo kwestii, tak na dobry początek. Czytałem niedawno z Bogusią niezwykle prosty w treści przepis apostolski, zanotowany w 2 Kor. 6:14-17:
"Nie chodźcie w obcym jarzmie z niewiernymi; bo co ma wspólnego sprawiedliwość z nieprawością albo jakaż społeczność między światłością a ciemnością? Albo jaka zgoda między Chrystusem a Belialem, albo co za dział ma wierzący z niewierzącym? Jakiż układ między świątynią Bożą a bałwanami? Myśmy bowiem świątynią Boga żywego, jak powiedział Bóg: Zamieszkam w nich i będę się przechadzał pośród nich, I będę Bogiem ich, a oni będą ludem moim. Dlatego wyjdźcie spośród nich i odłączcie się, mówi Pan,I nieczystego się nie dotykajcie; A ja przyjmę was"
Jak wygląda chodzenie w jednym jarzmie? A no tak jak poruszanie się dwóch zwierząt połączonych drewnianą belką. Ani jedno, ani drugie nie może poruszać się po swojemu. Są skazane na to, że robią wszystko razem i tak samo, w tym samym tempie. Dobrze, gdy mają ten sam temperament, tą sama wielkość i taki sam zasób sił. Inaczej szybciutko jedno zamęczy drugie.


Jak to wygląda w życiu wierzących? Ten przepis jest prosty w wymowie: uważaj na towarzystwo w jakim się kręcisz. Nie zakładaj na swoje życie jarzma, które połączy cię sztywno z niewierzącym. Proste? Proste! Przecież nikt z nas nie powie, że takowe na siebie świadomie założy. A jednak dotyczy to nas na co dzień, i co smutniejsze, jak się już je ma, bardzo ciężko je zdjąć, bez ranienia siebie i innych. Kilka przykładów dla unaocznienia problemu. Masz paczkę dobrych kumpli ze szkoły, którym nie potrafisz się oprzeć. Dopasowałeś się do ich sposobu bycia, tematów rozmów, spędzania czasu? Wstydzisz się przy nich swoich wierzących rodziców? Wstydzisz się powiedzieć słowo Jezus, żeby nie wyjść na mięczaka? Wewnątrz cię to gniecie, ale się nie odzywasz udając dobrego kolegę. A może jesteś ciut starszy. W pracy, na co dzień siedzisz w pokoju z prześmiewcami, oszczercami albo wiecznie niezadowolonymi obgadywaczami? Nie masz siły, żeby z tym walczyć i dajesz się wciągnąć w ten klimat? Musicie przecież jakoś żyć, bo razem pracujecie, a sam nie będziesz się wyłamywał. Albo jeszcze inaczej... jesteś zakochany po uszy, ale on/ona zupełnie nie liczy się z tym, że dla Ciebie Bóg jest najważniejszy. Myślisz, że jakoś się ułoży, bo przecież jesteś silny duchowo, to dasz radę?

Apostoł mówi jasno i prosto. Nie zakładaj na siebie jarzma z osobą niewierzącą. Kochasz Boga? Jest dla ciebie na pierwszym miejscu? To odpuść sobie takie pomysły, bo zamęczysz siebie, a do Królestwa możesz nie dociągnąć w takim towarzystwie.